Szorty kulturalne vol. 11, czyli kino i literatura klasy B
Idąc za ciosem (vide: wczorajszy tekst) dzisiaj przestrzegam – serdecznie odradzam oglądanie poniższych filmów i czytanie książek.
FILM
1. Dziewczyna z ekstraklasy (reż. Jim Field Smith, 2010)
Komedie romantyczne dzielą się na te żenujące i na te, które da się obejrzeć pod warunkiem, że nie brakuje alkoholu. Jest też Crazy, stupid love, ale wyjątek potwierdza regułę. Dziewczyna z ekstraklasy należy do kategorii „żenujące” – on jest ofiarą losu, ona – typową amerykańską czirliderką (tylko starszą o kilka lat), ale OCZYWIŚCIE miłość przezwycięży wszystko, nawet jego durnych kolegów. Już po pierwszych 5 minutach dobrze wiemy, jak się to skończy, a później raczymy się już tylko żartami o przedwczesnym wytrysku i rozczulamy się nad uroczym fajtłapą, który próbuje zdobyć kobietę swojego życia. Niestrawne
2. Arktyczny podmuch (reż. Brian Trenchard-Smith, 2010)
Kino katastroficzne MUSI mieć rozmach. Po prostu musi. Brak spójnej fabuły i logiki można wybaczyć, ale nie słabe efekty specjalne. Reżyserom, którzy nie mają funduszy na wybuchy lawy i walące się budynki, polecam robić dramaty – za stosunkowo niewielkie pieniądze można stworzyć arcydzieło a ewentualne zarzuty dotyczące wykonania kwitować pełnym oburzenia „to jest kino ARTYSTYCZNE”. O jakości tego filmu świetnie świadczy fakt, że oglądałam go 2 tygodnie temu i pisząc tę notkę, musiałam sprawdzić o czym właściwie był. Ale teraz już pamiętam. Niestety.
W pamięci utkwiła mi jedna obłędna scena z ludźmi zamarzającymi w ruchu. Dawno już nie widziałam czegoś takiego.
3. Intruz (reż. Andrew Niccol)
Sama jestem sobie winna – widzę na plakacie „film oparty na powieści autorki Zmierzchu” i zamiast kliknąć „usuń”, to ja, głupia, oglądam. Intruz to ponad 2 godziny potwornej nudy, która wwierca się w mózg i przyprawia o płacz. Podczas seansu zdążyłam:
– obrać ziemniaki
– usmażyć sobie frytki i je spożyć
– przeprowadzić dwie rozmowy telefoniczne
– posegregować pranie.
Wszystko to powinno Wam zobrazować, jak bardzo wciąga ta produkcja. Od kina rozrywkowego, kierowanego głównie do nastolatek naprawdę nie wymagam cudów, ale bez przesady. Film do obierania ziemniaków – i do niczego więcej. Tylko jeśli chcecie obierać je przez 130 minut, zadbajcie o jakąś armię do wykarmienia. W innej sytuacji po prostu tego nie oglądajcie.
4. Mama (reż. Andres Muschietti)
Reżyser powinien napisać książkę: jak nie robić horrorów. Ta tylko z pozoru prosta forma opiera się zwykle na budowaniu klimatu, elemencie zaskoczenia albo epatowaniu potwornościami i tanią grozą (takich nie lubię). Tutaj możemy w zasadzie dokładnie przyjrzeć się głównemu strachowi już w pierwszych 10 minutach filmu, chociaż wszystkie jego niedociągnięcia i kiepskie wykonanie zobaczymy w pełnej krasie dopiero później. Mama to horror z dwójką hipsterów w roli głównej (on chodzi w wełnianej czapce po domu, ona zamiast dorosnąć gra z kiepskim rockowym zespole), którzy dostają pod opiekę dzikie dzieci z lasu. I tytułową Mamę w pakiecie. Rzeczona Mama wzbudza nostalgię za latami 90. – bo mniej więcej tam zatrzymał się gość odpowiedzialny w tym filmie za efekty specjalne. Podczas seansu możemy obejrzeć ją sobie z każdej strony, w każdej pozycji i w efekcie nawet dziecko przestaje się bać już po 3 razie. Ostatecznie nie ma lepszej metody na oswojenie strachu niż postawienie go w świetle i poddanie skrupulatnej analizie. Mamie brak wszystkiego – od interesujących postaci przez wykonanie aż po klimat. To horror gorszy nawet od drugiej części Silent Hill, co oznacza, że ktoś naprawdę postarał się, aby skopać efekt. Bardzo słabe.
5. Ted (reż. Seth MacFarlane)
Teraz mnie zabijcie. Założę się, że wśród Was jest wielu, wielu fanów tego filmu. I żebyśmy na samym początku dobrze się zrozumieli – ja nie neguję wartości prostej, niezobowiązującej rozrywki samej w sobie. Ja po prostu nienawidzę żartów o pierdzeniu i im podobnych. Chyba, że chodzi o Family Guya. Jemu wybaczam. Ted to do bólu przewidywalna komedia (sorry, ja zgadłam jak się skończy) ze stosem mało śmiesznych żartów i odchodami prostytutki na parkiecie. Pamiętam, że przed seansem powiedziałam do przyjaciółki:
– Ale ja nie znoszę Marka Wahlberga…
– Bo nie oglądałaś Teda.
Gośka – masz rację. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że go nie znoszę. Nie wiem w czym rzecz – nie mogę zarzucić sobie, że moje poczucie humoru jest przesadnie wyrafinowane i że jestem kulturalnym snobem. Bynajmniej. Ale jednak podczas tego seansu czułam się potwornie i boleśnie zażenowana.
KSIĄŻKA
1. Tomasz Rudnicki – Moja Japonia
Moją recenzję znajdziecie tutaj.
2. Carin Gerhardsen – Najmroczniejsza ciemność
Moją recenzję możecie przeczytać tutaj.
3. Jan Walter Smyczek – My, mężczyźni i nasz świat
Moją recenzję znajdziecie tutaj.