Jest 18.30. Wchodzę. Pod czaszką czuję pierwsze dźgnięcia bólu głowy, ale myślę – wytrzymam. To tylko kilkanaście minut, za rogiem jest Żabka, zaraz po wyjściu kupię coś do popicia Ibupromu. Nic mi nie będzie, jeszcze nikt nie umarł od bólu głowy, ha ha. Ha.
Kolejka nie jest duża – działają wszystkie trzy okienka, w kolejce stoją 4 osoby. Myślę sobie – pójdzie szybko. Maksymalnie 10 minut. Staję więc grzecznie w ogonku i czekam. I wtedy się zaczyna.
Facet przede mną śmierdzi. Mówiąc wprost, wali od niego tak, że żołądek wykręca mi się na drugą stronę a obiad walczy o możliwość ucieczki. Chcę krzyczeć SPIEPRZAJ DZIADU, kiedy małe pomieszczenie wypełnia się smrodem przetrawionej wódki i niemytego ciała, ale milczę. Stoję po prostu i modlę się, żeby facet załatwił szybko swoje sprawy i poszedł w cholerę.
Żaden tam bezdomny. Do bezdomnego człowiek podszedłby wyrozumiale. Facet z wierzchu nawet czysty, chociaż wymięty – jedyny jego defekt, że moczymorda i śmierdziel, że po ostatniej libacji nie pomyślał o tym, żeby wytrzeźwieć i doprowadzić się do ładu, ale sięgnął po kolejną flaszkę i zaczął uszczęśliwiać sobą ludzi. Śmierdząc.
Facet jest oczywiście elokwentny. Przy okienku stoi własnie dziewczyna – ładna, zgrabna, młoda.
– Pani to zawsze taka jurna?
Myślę sobie – zabierzcie mnie stąd. Dziewczyna zaraz strzeli mu te między kaprawe ślepia i zacznie się bal. Dziewczyna jednak nie z takich. Potrafi się opanować.
– Zawsze.
– Jakbym był 40 lat młodszy…
– Tylko 40?
– … ale tak to przynajmniej oczy nacieszę, nie?
W międzyczasie zamykają jedno okienko. Myślę sobie – nie ma sprawy, są jeszcze dwa. I chociaż ból zaczyna pulsować lekko w głowie, zaciskam zęby i czekam w milczeniu, mimo, że kolejka nie przesunęła się ani o centymetr. Przy okienku po prawej stoi para. Klasa wyższa średnia, po 40-stce. Wyglądają na sympatycznych, nieźle zarabiających, bystrych. Mają problem z paczką. Coś tam jest źle zapakowane, trudno powiedzieć z oddali – w każdym razie zaczynają przepakowywać. Przy okienku. Kolejka zaczyna narastać, on bezstresowo okleja sobie taśmą karton, ona w tym czasie patrzy mu na ręce. Czasami robią sobie krótkie przerwy na wymianę myśli. Bez pośpiechu. Facet przede mną dalej śmierdzi.
Mija 20 minut. Stoję wciąż w tym samym miejscu. Dziewczyna przy okienku ma sporo listów, potrzebuje faktury, ale i tak coś podejrzanie wolno to idzie. Zaczynam się denerwować. Mam ochotę zamachnąć się torbą z paczką prosto w czyjąś głowę. Najchętniej śmierdzącego faceta. Tylko co zrobię, jeśli zalegnie tu, na tej posadzce i będzie mi śmierdział prosto w nozdrza? Lepiej czekać. No to czekam.
Kobieta przede mną liczy pieniądze. Będzie opłacać rachunki. Na poczcie. W XXI wieku. Zapłaci 2,5zł od rachunku i będzie czekać kilka dni, aż zostanie on zaksięgowany, zamiast zrobić to chociażby w Żabce, gdzie zapłaci za tę samą przyjemność tylko złotówkę. Nie mówiąc już o tym, że przelew internetowy wykonać można praktycznie za darmo. Bo kobieta płaci między innymi właśnie za internet, jak okazuje się przy okienku, do którego dociera w końcu, wymieniwszy po drodze kilka kurtuazyjnych uwag ze Śmierdzącym. Będzie płaciła zatem za internet. Na poczcie. Bo założywszy dziecku – jak mniemam – łącze, nie może po prostu poprosić smarkacza, żeby kliknął 3 razy i załatwił sprawę, nie ruszając się z domu. Pewnie nie ufa bankom. I internetowi. Kto by im ufał – wszystko wirtualne, takie nierzeczywiste, a banki kradną przecież i najlepiej w ogóle nie mieć konta. No to stoi i czeka. I my czekamy z nią. Śmierdzący tymczasem bawi się świetnie:
– A pani to tych pieniędzy trzyma! Tak dużo!
– Ja dzisiaj wypłacam.
– Jak pani wypłaca, jak pani w ręce trzyma?
– Bo wypłacam i wpłacam dzisiaj.
– To jakby pani chciała, żeby jej coś przechować…
– Nienienienie, ja sobie dam radę, hahaha, tu mam taką kieszonkę i tu się wszystko mieści…
Zabijcie mnie, proszę.
Para przy okienku skończyła wreszcie pakować, dziewczyna odebrała fakturę. Czas na rundę drugą. Nieufna płaci te swoje miliony rachunków, Śmierdzący tymczasem będzie wypłacał. Z konta. Nikt nie wie, dlaczego na poczcie – czy Śmierdzący nie ma karty do bankomatu? A może do oddziału banku nie wpuszczają śmierdzących? W każdym razie, Śmierdzący wypłaca.
– To mi panie powie, ile tam jest, na tym koncie.
– 130 zł, proszę pana.
– To da mi to pani, przyjęcie dzisiaj robię.
– Ale to musi pan wypełnić druczek, to ja panu podam i pan sobie napisze wszystko…
– Nienienienie, ja nie mam okularów, pani mi tu musi wszystko napisać i ja tylko podpiszę.
Pani wypełnia, mimo, że chyba nie powinna tego robić. Przy drugim okienku (jedno wciąż nieczynne) Nieufna też nie ma okularów i też każe sobie wypełnić. I jeszcze na głos przeczytać. Każde słowo wwierca mi się w mózg, zaczynam grzebać nogą w kafalkach jak znudzony koń kopytkiem, myślę sobie – jeszcze moment i się rozpłaczę.
Nie płaczę. Zbieram resztki cierpliwości – w końcu stoję tu już 45 minut. Panie w okienkach napisały i odczytały już wszystko, co było do napisania i odczytania. Zostaję wreszcie dopuszczona przed oblicze. Pani przede mną jest miła, uprzejma i widać, że ma niewyczerpane pokłady cierpliwości. Myślę sobie – spoko, szybko pójdzie.
A gdzie tam. Podaję list. Pani się zwiesza. Przerzuca dłonią strony klasera ze znaczkami jakby oglądała album z nagimi zdjęciami Brada Pitta, co jakiś czas w rozmarzeniu wgapia się w monitor i odpływa. Przecież się nie pali – zdaje się mówić jej mina. Przecież nikt nie umiera. Nagle znika.
– Aniu, bo tu pani ma zły druczek. Jak sprzedawałaś pani pudełko, to dałaś pani zły druczek. Ja panią przepraszam, koleżanka dała zły druczek. Trzeba jeszcze raz wypełnić.
Kobieta obok wypełnia – przy okienku, gdzieżby indziej, a moja pani Ania jak zniknęła, tak jej nie ma. Rozmawia o druczkach i tłumaczy coś zawile, jakby to miało znaczenie, dlaczego kobieta obok – której najwyraźniej to nie obchodzi – dostała zły druczek. Mam ochotę krzyczeć. Ból przenika już cały mózg, lewa strona pulsuje intensywnie, przed oczami latają mi mroczki. Śmierdzący wyszedł już dawno, ale wyraźne wspomnienie jego zapachu unosi się wciąż w powietrzu. Patrzę na zegarek – jest 19.30. Pozwalam sobie na przewrócenie oczami i walczę z pokusą – bo mam ochotę po prostu walnąć tym wszystkim o ścianę i wyjść, trzasnąwszy drzwiami, z tego domu wariatów, gdzie ceny poszły w tym roku znacząco w górę, a jakość obsługi nie zmieniła się ani na jotę.
W końcu wychodzę. Pierwszy łyk świeżego, majowego powietrza jest jak orgazm. Przyspieszam kroku, w końcu prawię biegnę, żeby tylko oddalić się od tego miejsca, które dało mi pewne wyobrażenie piekła. Bo wiecie, naprawdę sądzę, że jeśli ono istnieje, to są w nim trzy rzeczy: śmierdzący ludzie, pijackie żarty i biurokracja.