Zawsze czuję się nieco dziwnie, kiedy wchodzę na Filmwebie na opis jakiegoś filmu, który po seansie mam zamiar bezlitośnie zmiażdżyć w recenzji i widzę, że ktoś z moich znajomych ocenia go podejrzanie wysoko. Nie ma to nic wspólnego z moim brakiem wyrozumiałości dla cudzych gustów, bo wiadomo, że każdy lubi się czasami rozerwać – z tego powodu rozumiem na przykład czyjeś uwielbienie dla Sali samobójców, Blair Witch Project albo Egzorcyzmów Emily Rose, chociaż gdyby komuś trzeba było to uwielbienie wyperswadować, służę pomocą i radą. Ale kiedy widzę, jak ktoś ocenia film pokroju Hansel i Gretel wyżej niż 5/10, zaczynam się zastanawiać, gdzie dają takie dobre narkotyki. I dlaczego nikt mnie nie częstuje. Bo kino rozrywkowe powinno spełniać jeden podstawowy warunek – musi rozrywać. Inaczej jest, mówiąc wprost, do bani.
Nie przebieram specjalnie w tytułach, za co strasznie besztają mnie bardziej wyrobieni filmowo znajomi. Oznacza to, że stawiam sobie za punkt honoru obejrzeć wszystko, czym ludzie się jarają. Wcześniej czy później – jeśli o jakiejś pozycji jest głośno, muszę ją odhaczyć. Inaczej choruję. Kontynuując ostatnie wylewanie żali nad fatalnymi produkcjami i moją przemądrzałą teorię krytyki kultury serwuję Wam dzisiaj kolejną listę filmów, które dla własnego dobra powinniście omijać szerokim łukiem. Chyba, że macie czas, który pragniecie zmarnować.
1. Demony (reż. William Brent Bell, 2012)
Jestem stanowczo za zakazem używania słów „horror” i „dokumentalizowany” w jednym zdaniu, bo to się nawzajem wyklucza. Widziałam Blair Witch Project, Cloverfield, Paranormal Activity, [Rec] i jeszcze kilka produkcji tego typu, które siliły się niezmiernie na zrobienie widza w konia, ale za każdym razem walczą we mnie tylko dwa odczucia: potworne znudzenie i zażenowanie. Nie wiem, być może ja nie mam duszy, ale naprawdę trudno mi zrozumieć, bo jest przerażającego w czymś, o czym z góry wiadomo, że jest tylko filmową fikcją i co pod względem wykonania nie spełnia żadnych norm. Na bogów, oglądałam Blair Witch w wieku 11 lat, zaraz po premierze i już wtedy nie nie byłam pewna, czy oni serio nazwali to horrorem, czy jednak ktoś robi sobie ze mnie jaja.
Demony to film o ludziach z misją. Samozwańczy egzorcyści biegają dookoła i dokonują rytuału na ludziach, na których nie chciał ich przeprowadzić Kościół. Wiadomo, spisek. Zawsze chodzi o spisek. Mamy tu sporo motywów z Egzorcyzmów Emily Rose, najmniej strasznego filmu ostatnich lat, mamy kilka chwytów prosto z wspomnianego Blair Witch Project (zagracona piwnica, ciemno jak w dupie, coś się dzieje i ktoś krzyczy, ale w sumie nie wiadomo WTF), ale w zasadzie cały film opiera się na starym, dobrym straszeniu made in America: cisza, cisza, cisza i nagle jeb, demon zrywa się z wrzaskiem, wyskakuje spod łóżka, rzuca się z zębami, czyli filmowy odpowiednik robienia komuś „bu!” kiedy wchodzi do pomieszczenia, niczego się nie spodziewając.
Demony trwają tylko niecałe 1,5 godziny, ale to w zasadzie wystarczy, żeby zapragnąć śmierci. Film można polecić jedynie wszelkim fanom teorii spiskowych, podejrzewających, że w podziemiach Watykanu trzyma się złe duchy w słoikach i wypuszcza je na wrogów religii. To film dokładnie na tym poziomie.
2. Hansel i Gretel: łowcy czarownic (reż. Tommy Wirkola, 2013)
Na temat tego wybitnego filmu można przeczytać parę ciepłych słów u Zwierza Popkulturalnego. To typowy przykład dzieła, które składa się z samych braków – braku poczucia humoru, braku talentu, braku pomysłu, braku kreatywności, braku poczucia estetyki itd. Po pierwsze – śliczna Gemma Arterton, która jest dla mnie najbardziej zaskakującym produktem filmowym ostatnich lat. Dziewczyna wygląda jak z obrazka, ale zagrać – nie zagrała, jak zwykle zresztą. Po swojemu drewniana i boleśnie pretensjonalna, najciekawszą jak dotąd rolę stworzyła w Dziewczynach z St. Trinian, a – umówmy się – nie jest to arcydzieło kinematografii. Zwykle odgrywa po prostu eteryczne, mocno nawiedzone dziewczę (ale z sztucznie dorobionym niezłomnym charakterem) i widać, że tutaj też próbuje szczęścia z tym samym emploi. Typowa aktorka jednej miny i jednego typu ról. Dobrze, że jest ładna, bo na Oscara się tu nie zapowiada.
W filmie Gemma ma brata. Brat ma na oko ze 45 lat, nie próbuje tego ukrywać i jest równie wyrazisty, co w Avengers, czyli wcale (Filmweb twierdzi, że ma 42 lata. Blisko). Ta niesamowicie interesująca para pasuje do siebie na ekranie jak pięść do nosa i suche, typowo policyjne żarty w stylu CSI: Miami nie poprawiają niestety sytuacji.
Ogromnym plusem jest natomiast obecna w filmie nostalgia. Fani Nieustraszonych braci Grimm z przyjemnością popatrzą, jak główny motyw filmu (super-czarownica, 12 porwanych dzieciaków, krwawy księżyc) zostaje tu bezczelnie skopiowany i gwałcony na oczach widza w bolesny sposób. Nie zawodzą również efekty specjalne, które odsyłają widza prosto w lata 90., gdzie najwyraźniej zatrzymała się ekipa techniczna. Najbardziej wyrazistą postacią w całej tej produkcji jest główna arcywiedźma, czyli „ta aktorka, co grała Jean Grey w X-Men” (to jedyny powód, dla którego zapada w pamięć) – w 10 minut po seansie trudno przypomnieć sobie nie tylko jakie imiona nosili pojawiający się w filmie bohaterowie, ale też jak wyglądali.
Znane z samych wybitnych obrazów studio Asylum nakręciło mockbuster Hansel i Gretel, który na tle oryginału nie wypada tym razem wcale tak słabo. Fani makabry i obrzydliwości powiedzą nawet, że wypada o niebo lepiej – przynajmniej coś się tu dzieje i ładnie się kończy. Pierwowzór polecam oglądać tylko i wyłącznie w towarzystwie sporych ilości alkoholu, wśród wiernej loży szyderców, która ubarwi to filmowe nieporozumienie adekwatnymi komentarzami. W przeciwnym wypadku będzie każda minuta będzie doświadczeniem bolesnym i żenującym.
3. Zmierzch: przed świtem, część 1. (reż. Bill Condon, 2011)
Nie żeby inne części były znacząco lepsze, co to – to nie. Ale ta jest najgorsza. Wiem, co mówię, bo obejrzałam wszystkie. Chcę za to medal. Film niezmiernie łatwo streścić: Bella jest w ciąży. Nic innego w zasadzie się nie dzieje. Jedyne zastosowanie tej odsłony Zmierzchu, jakie przychodzi mi na myśl, to zachęta do antykoncepcji – w zasadzie można by tym straszyć młode dziewczęta i ostrzegać je przed zbyt wcześnie podejmowaną aktywnością seksualną. Główna bohaterka oczywiście nie umiera, bo przecież powstała jeszcze kolejna część, zamienia się za to w wampira i – trzeba to powiedzieć – nareszcie wygląda jak człowiek, a nie jak zahukane dziecko z lasu. Żeby było to jasne – mówię przede wszystkim o charakterze postaci, a nie o jej wyglądzie: zawsze, kiedy patrzę na Kristen Stewart, mam wrażenie, że ona chodzi taka przygarbiona, bo boi się, że ktoś zaraz strzeli ją w ucho. Tutaj zauważamy minimalną zmianę na lepsze – niestety, dopiero pod koniec.
Udręczony widz obserwuje przez cały seans dziwną relację pary wielce zakochanej (Bella + Edward = Big Love) i nie może wyjść z podziwu, jak właściwie udało im się zrobić to dziecko, skoro obydwoje są tak sobą onieśmieleni i sparaliżowani właściwie swoją wzajemną obecnością, że aż przykro patrzeć, jak się męczą. Gdyby organizowano plebiscyt na najmniej elektryzujący duet ever, dostaliby u mnie wszystkie trzy pierwsze miejsca.
W porównaniu z tą odsłoną wampirzej sagi wszystkie inne części cyklu niespodziewanie zyskują w moich oczach i wydają się „nawet niezłe”. Może dlatego, że rzadko mam okazję oglądać produkcje tak patetyczne, mdłe i źle zagrane jak Przed świtem (część 1.). Bogowie, dziękuję Wam z całego serca, że to już koniec. Że już nigdy więcej nie będziemy oglądali na wielkim ekranie zmagań Belli i Edwarda. Dziękuję!
4. Silent Hill: Apokalipsa (reż. Michael J. Bassett, 2012)
Pierwszą część uważam wciąż za jeden z najlepszych horrorów ever. Do dzisiaj niektóre sceny wywołują w moim żołądku dziwne uczucie i dlatego będę bronić Silent Hill przed każdą krytyką. Nie grałam nigdy w grę, na której oparty jest ten tytuł, więc nie mam porównania, ale znam niewiele filmów grozy, które wpłynęły na mnie w jakikolwiek sposób. Zwykle po prostu się nudzę albo śmieję. Niestety, druga część może pierwszej co najwyżej buty czyścić. Klimat, od którego tam było aż gęsto, tutaj wyparował całkowicie, zastąpiony przez JESZCZE WIĘCEJ EFEKTÓW. Wiadomo, że widzowi tego własnie trzeba. Efektów. Można nimi przykryć luki w scenariuszu, kiepską grę aktorów, brak logiki. Niestety, w Silent Hill: Apokalipsie nawet to nie pomaga. Jest kilka niezłych pomysłów (pająk z manekinów i w ogóle cała scena w tym pomieszczeniu), ale zostają spektakularnie zmarnowane. Jak zwykle druga część horroru nie jest w stanie nadążyć za debiutem tytułu i próbuje bezczelnie odcinać kupony od jego popularności. Nieładnie.
5. Randka w ciemno (reż. Wojciech Wójcik, 2010)
Polacy powinni mieć zakaz robienia komedii romantycznych. Dramaty wychodzą im coraz lepiej, zwłaszcza kiedy są bardzo dramatyczne, stara dobra tematyka wojenna też się nigdy nie nudzi (a nikt tak jak nasi rodacy nie potrafi odgrzewać tematyki żydowskiej z niesłabnącym zapałem). Ale komediom romantycznym znad Wisły mówię NIE. Przede wszystkim dlatego, że Dorociński jest za dobry, żeby szargać go w takich szmatławcach, a sam wszystkich filmów chłopak przecież nie opędzi. Po drugie dlatego, że twórcy czerpią wprost z hollywódzkich wzorców, a na takie wzorce to my nie mamy ani budżetu, ani ludzi, a w ogóle to te wzorce są do bani. Ja osobiście nie mogę powiedzieć, żebym widziała kiedyś dobrą polską komedię romantyczną – to znaczy taką, która nie będzie absolutnie oderwana od rzeczywistości i logiki oraz boleśnie pretensjonalna. Może jakaś jest, ale nie przypominam sobie w tym momencie naprawdę żadnej.
Randka w ciemno jest jak niewypał – leży sobie cichutko w kącie i udaje martwą, a potem wybucha widzowi w twarz głupotą i kiczem. W rolach głównych mamy tu krzywo uśmiechniętą i boleśnie pretensjonalną Katarzynę Maciąg, która stara się jak może być słodka i urocza, ale w efekcie jest tak irytująca, że widz życzy jej serdecznie jak najgorzej, Borysa Szyca, który wciąż żyje złudzeniem, że jest sexy i twardo próbuje odgrywać imprezowego młodzieniaszka oraz – w tle – Bogusława Lindę, któremu też wiele się wydaje. Do kompletu dochodzi jeszcze znana z potwornie odpychających roli Dominika Kluźniak, która tutaj nie wychodzi poza swoje emploi oraz Lesław Żurek, w filmie krypto-heretyk, którego – mam wrażenie – lubią wszyscy poza mną. Jeśli chodzi o mnie, trudno mi się ustosunkować, bo widziałam go tylko w serialu Usta-usta, gdzie wykreował spektakularną postać „Darka, ratownika na basenie”. Tak że tego. Jedyną w miarę jasną stroną tej produkcji jest Anna Dereszowska, równie wyszczekana co w Lejdis i wciąż seksualnie niebezpieczna. Zaprawdę, powiadam – nie oglądajcie tego pod żadnym pozorem.