Jest rok 2000, oglądam „Chłopaki nie płaczą” z wypiekami na twarzy. Mam 12 lat, Maciej Stuhr – 25. Kuba Brenner jest wrażliwym muzykiem, a ja jestem zakochana w jego niebieskich oczach i nieśmiałym uśmiechu. Myślę sobie – byłoby fantastycznie mieć kiedyś takiego chłopaka: zdolnego intelektualistę w czarnym swetrze i okularach, któremu będzie można czochrać włosy podczas wspólnego oglądania dobrych filmów. Ech.
Dzisiaj to ja mam 25 lat i pociągają mnie mężczyźni, za którymi ciągną się kłopoty. Wysocy, barczyści chłopcy o silnym charakterze, który będzie w stanie dorównać mojemu. Ideał wrażliwego jasnowłosego księcia zniknął już dawno i rozpłynął się w nastoletnich fantazjach, ale na uśmiech Maćka Stuhra wciąż odpowiadam uśmiechem – i tak samo działa na mnie jego niedawno wydana książka „W krzywym zwierciadle”.
W świecie, w którym wszyscy celebryci próbują wcześniej czy później napisać książkę, każdy kolejny taki (po)twór budzi moje obawy – jako skrajną grafomankę denerwuje mnie fakt, że wielu osobom wydaje się, że pisanie jest łatwe. Nie jest. Literackie propozycje Joli Rutowicz, Ilony Felicjańskiej, Kasi Cichopek czy Krzysztofa Ibisza mają się tak do prawdziwego pisania, jak śpiewanie pod prysznicem do występu Małgorzaty Walewskiej. No, ale skoro Mandaryna i Piotr Kupicha uważają się za muzyków, to może i Jola jest pisarką, co ja tam wiem.
Tym bardziej cieszy fakt, że Maciej Stuhr nie ma z tym zjawiskiem nic wspólnego. Nie porywa się na wielką prozę – „W krzywym zwierciadle” to zbiór krótkich form: wybranych felietonów publikowanych na łamach „Zwierciadła” w latach 2009-2013 i uzupełnionych parodystyczną opowieścią filmową o urzekającym tytule „Utytłani miłością”. Na 220 stronach autor wzrusza i bawi, kokietuje i daje do myślenia – jest szczery, bezpretensjonalny i wrażliwy, ciepły i serdeczny, chociaż nie unika ironii i satyrycznych wstawek. Udaje mu się zachować dobrą proporcję między humorem i powagą bez popadania w mentorski ton i nie nużąc, dzięki czemu jego książkowy debiut staje się idealną propozycją na spokojny, relaksujący weekend.
Od wspomnień z przeszłości (anegdotki związane z obozem harcerskim, historia powstania stuhrowskiej wersji Stanisława Soyki) poprzez przemyślenia na temat męki twórczej (poradnik felietonisty) aż do celnych komentarzy na temat absurdów codzienności („Życie według dajrekszyns”, „Polak tańczy i śpiewa”), myśl Macieja Stuhra przesycona jest nieustającą zadumą nad światem, chłopięcym zadziwieniem i umiejętnością dostrzegania rzeczy drobnych. Ta cenna dla felietonisty cecha odgrywa tu kluczową rolę – w kolejnych tekstach pojawiają się znaczące rekwizyty, przedmioty, które są jednocześnie znaczone i znaczące (o ile można przenieść tutaj tę teorię): stare radio, peruka z długimi włosami, czarna saszetka czy awokado dają pretekst do opowiadania kolejnych historii i przywołują ważne dla autora chwile. To dzięki nim możemy poznać znanego aktora od zupełnie innej strony, dotrzeć do myśli i opinii, które nie zostały ujawnione w żadnym wywiadzie.
Miłym zaskoczeniem jest jakość wydania – książkę wydrukowano na porządnym, grubym papierze (tym detalem wciąż się zachwycam, ostatnio coraz częściej drukuje się czymś, co przypomina fakturą tani papier toaletowy), w miękkiej, matowej okładce ze skrzydełkami. Filmowa opowieść „Utytłani miłością” ilustrowana jest pracami Nataszy Pastuszenko, a w samym środku publikacji, na zakończenie części felietonowej, znajdziecie miejsce na… własny felieton – chociaż wydawca mógł dla przyzwoitości zostawić tam nieco więcej przestrzeni, akcent ten pozytywnie wpływa na odbiór całości. Usterki techniczne są nieliczne i poza pojedynczymi literówkami trudno znaleźć tu ślady większych wpadek.
„W krzywym zwierciadle” nie jest pozycją z gatunku „książka celebryty”. Podczas lektury można całkowicie pominąć dotychczasowy dorobek autora i cieszyć się po prostu tymi krótkimi tekstami, które bronią się same dzięki erudycji i inteligencji Stuhra oraz jego sprawności w posługiwaniu się słowem. Jego felietony nie potrzebują znanego nazwiska na okładce – chociaż nie ośmieliłabym się postawić ich w jednym rzędzie z twórczością chociażby Kisiela, są niewątpliwie dobre i wzbudzają wiele – przede wszystkim pozytywnych – uczuć. To idealny dowód na to, że pozycja określana mianem „lekkiej” nie musi być jednocześnie głupia, tandetna ani prostacka, że można sięgnąć po coś wartościowego nawet wtedy, kiedy nie mamy sił ani chęci na Ulissesa. Mimo, że na pewno nie jest to najlepsza książka roku (patrz: „Kronos” Gombrowicza), wciąż jest na tyle dobra, żeby nie pomijać jej podczas wizyty w księgarni lub bibliotece, zwłaszcza jeśli – jak ja – należycie do fanów autora.
Ciepły i optymistyczny debiut Macieja Stuhra jest jak uroczy, chociaż nieco przekorny uśmiech, który aż chce się odwzajemnić. Chociaż wstyd mi z powodu tego banalnego, tandetnego porównania, fala pozytywnych emocji, jaką wywołało we mnie „W krzywym zwierciadle” sprawia, że nawet w mojej mrocznej duszyczce budzi się coś dobrego i empatycznego. To chyba niezły wynik.
Nowe, uzupełnione wydanie książki „W krzywym zwierciadle” możesz kupić tutaj – drobny procent od sprzedaży książki trafi wówczas na moje konto. Dokonując zakupu, przyczyniasz się do rozwoju bloga i umożliwiasz mi odwlekanie w nieskończoność momentu, kiedy będę musiała wziąć się za prawdziwą pracę. Z góry dziękuję.
Znajdź mnie na Goodreads.
Jeśli nie chcesz przegapić kolejnych wpisów, obserwuj mnie na Facebooku lub Twitterze. Zwłaszcza na Twitterze. Tam jest po prostu fajniej. Jeśli jednak wolisz Facebooka, dołącz do mojej grupy „Wygrzebki: pretensje do kultury”, która w założeniu ma stać się miejscem do merytorycznej dyskusji na związane z kulturą tematy niekoniecznie z pierwszych stron gazet.