Beth Gibbons nie musi
To jest stanowczo dobry tydzień: w poniedziałek wróciłam z Warszawy, najbliższy weekend mam już zaplanowany, a we wtorek zaliczyłam najważniejszy dla mnie koncert ostatnich lat. Co tam Beyonce, Rihanna i inne pop seksbomby, na występ żadnej z nich nie chciałoby mi się jechać nawet z darmowym biletem. Zwłaszcza, jeśli chodzi o Rihannę. Ale na Portishead czekałam długo – za długo – i kiedy w marcu dostałam wejściówkę na urodziny, żyłam już tylko tym.
Teraz mogę umierać szczęśliwa.
Leje. Ludzie stoją karnie w kolejce do wejścia, wolno przesuwają się w ogonku. Bilety wyprzedały się już jakiś czas temu – na długo przed koncertem pozostało tylko wyłapywanie pojedynczych okazji na FB i Gumtree. Rozrzut wiekowy jest naprawdę duży, ale w oczy rzuca się brak rozkrzyczanych nastolatek wystylizowanych według poradnika jak ubrać się na koncert. Pokolenie 30-latków zasilane przez starsze i młodsze roczniki przyszło po prostu posłuchać.
Hala ocynowni wypełnia się szybko. Tłum gęstnieje, ale wciąż jest spokojnie. Nie ma tu chyba nawet stoiska z piwem, nie wolno palić – pozostało tylko czekać. Zgodnie z ogłoszonym przez organizatora opóźnieniem koncert ma zacząć się o 21.00 – zaledwie kilka minut po tym czasie gasną światła i wszystko się zaczyna.
Nie ma supportu. Nie ma tancerek w kolorowych kieckach, chórków i kostiumów scenicznych. Beth zajmuje miejsce przy mikroformie w obszernej bluzie czy kurtce, lekko przygarbiona, z jasnymi włosami opadającymi na twarz. Prawdopodobnie nie wozi ze sobą sztabu stylistów i wizażystów, którzy w chwilach przerwy zamieniają ją w lalkę ku uciesze tłumów. Bo Beth Gibbons nie musi.
Nie ma show. Za plecami zespołu, na dużym ekranie, wyświetlane są klipy do utworów miksowane na gorąco z nagraniem live. Przenikające się twarze muzyków znaczy ogromne skupienie. Brak miejsca na jak się masz, Kraków, remizowe klaskanie do taktu i sztuczne, wypracowane uśmiechy. Beth po prostu śpiewa – jej głos wywołuje dreszcze, jej twarzy przybiera taki wyraz, jakby z każdą zwrotką cierpiała znowu, jakby przeżywała te teksty po tylu latach tak samo mocno. Nikt nie ma wątpliwości, co przeżywa.
Tłum po prostu stoi. Pojedyncze osoby kiwają się lekko do rytmu, czasami ktoś robi pojedyncze zdjęcie albo nagra jakiś kawałek koncertu, ale poza tymi momentami wszyscy po prostu stoją i chłoną dźwięki w milczeniu, nagradzając każdy kawałek burzą braw. Beth Gibbons nie bawi się w podmiejskiego konferansjera, nie wyciąga mikrofonu do publiczności ze słowami a teraz wy! Poza tym, co wyśpiewa, powie do widowni może 3 zdania. Krótko podziękuje prostymi słowami. Zejdzie na chwilę przywitać się z ludźmi stojącymi najbliżej, dotknąć wyciągniętych w jej stronę rąk.
Koncert jest krótki, ale intensywny. Każda nuta przebiega po kręgosłupie, każe wsłuchiwać się w tekst, który nie traktuje o parasolkach ani o tym, że jestem sexy laską. Melodie wprowadzają w trans, a głos wdziera się w umysł i każe cierpieć. Drobna, niepozorna kobieta wydobywa z siebie moc, o jaką trudno byłoby ją posądzić, patrząc na jej filigranową sylwetkę.
Po prostu to zrobili. Weszli na scenę jak gdyby nigdy nic, zagrali z siłą, energią i emocją, która przerosła oczekiwania wielu, po czym zeszli równie cicho, powracając tylko raz na bis. Bez gwiazdorzenia, bez cukierkowo-fajerwerkowej otoczki, bez nachalnego marketingu. Bo Beth Gibbons nie musi. Bo Portishead nie musi. Bo tej muzyki nie trzeba na siłę wciskać ludziom do gardła, mamić klientów biustem i układem tanecznym. Bo tu nie chodzi o to, czy dobrze się do tego kiwa głową podczas jazdy samochodem i czy dobrze brzmi w centrum handlowym. To tylko muzyka i dźwięk. I charyzma Beth Gibbons. I Portishead.
PS – Zdjęcia możecie zobaczyć tutaj – moje własne są fatalnej jakości (zdjęcie w nagłówku pochodzi właśnie z tego fotobloga).