Dlaczego nie mam dziecka? O społecznej presji bycia matką
Miało nie być tekstów kontrowersyjnych, ale jak jest gorąco to – okazuje się – łatwiej mnie wkurzyć. Naprawdę staram się być zen, ale potem przyłazi jeden z drugim i ma coś do powiedzenia, nieopatrznie mówi to do mnie I SIĘ ZACZYNA. Szlag człowieka trafia.
Przyjechał kiedyś wujek. Ksiądz, żeby było zabawniej. Siedzimy sobie przy stole, kultura, obiad, czerwone wino, ale przecież to rodzina, więc nie może być spokoju. Ktoś musi zacząć. No i zaczyna. Wujek, oczywiście.
– Magda, a dzieci to kiedy?
– Za młoda jestem na dzieci. I byłoby fajnie studia skończyć – niby to żarty, żarty, ale już mam włosy na karku postawione na baczność, bo wiem, że to się tak łatwo nie skończy.
– Hahahaha, za młoda, idealny wiek! A ciąża ponoć dobrze robi na myślenie, haha!
– Ale ja nie lubię dzieci i nie będę mieć. – krew zaczyna się burzyć, kieliszek z winem drga w dłoni, myślę sobie: cholera. Znowu się nie uda.
– Jeszcze dorośniesz do tego. Kobieta musi mieć dzieci.
Z tyłu chór ciotek: kobieta musi mieć dzieci, kobieta musi mieć dzieci!
Trafił szlag.
Koniec aktu pierwszego.
Naprawdę trudno mnie rozdrażnić. Do momentu, kiedy ktoś nie włazi do mojego życia z butami, staram się hamować. Chyba, że atakuje się moich przyjaciół, wtedy nawet nie próbuję. Ale o ile nie waham się nigdy, kiedy trzeba się odszczeknąć i ustawić kogoś, kto po mnie jeździ, do pionu, zawsze odwlekam ten moment, kiedy odepnę swoją smycz i zacznę się znęcać. Bo później ludzie się na mnie obrażają, jak wtedy kiedy wredna cioteczka na słodko-złośliwe Madziu, chyba przytyłaś wygłoszone przy rodzinnym stole podczas świąt usłyszała do cioci to mi jeszcze brakuje ze 100 kilo, spokojnie. Bo bywam bezczelna i w moim domu pozwalano sobie na złośliwostki traktowane w kategoriach mentalnej rozgrywki, konkursu przemądrzałości, ale zakodowałam bardzo mocno, że nikt – bez względu na pozycję, wiek i zamożność – nie ma prawa upokarzać. I jeśli po mnie jadą, nie muszę spuszczać głowy i uśmiechać się jak kretynka.
KIEDY DZIECI MAJĄ DZIECI
Mam koleżanki, które urodziły wcześnie, w wieku 21-22 lat. Biorąc pod uwagę, że stało się to w trakcie studiów, nie sądzę, żeby zaplanowały tę sytuację, poza wariatkami, które łapały męża na dziecko. Praktycznie wszystkie ułożyły sobie fajnie życie, założyły rodziny, większość z nich skończyła te studia i sądzę, że czują się szczęśliwe, zadowolone z tego, co mają. Ale znam też takie, którym ciąża zniszczyła życie. Są młode, wciąż ładne, ale brak im doświadczeń, tkwią zamknięte w domu aż do powrotu męża z pracy i prawdopodobnie nigdy poza próg tego domu nie wyjdą. Zostały uwięzione w schemacie, z którego, owszem, jest droga ucieczki, ale one tej drogi nigdy nie odnajdą. Na pewno znacie takie kobiety. Kobiety, które zrezygnowały z młodości. Którym wmówiono, że to jedyna słuszna ścieżka.
Znam kobiety, które żałują tego, że mają dzieci. Powiedziała mi to kiedyś po o-jednym-kieliszku-wina-za-dużo moja ciotka, gdy jej dwie córki (wówczas 13 i 17 lat) spały spokojnie w sąsiednich pokojach. Że żałuje, że gdyby dzisiaj miała 20 lat, nie urodziłaby, nie chciałaby, że zmarnowała swoje życie.
Znam kobiety, które nie powinny mieć dzieci. Pomimo, że są formalnie dorosłe, brak im dojrzałości, a ich córki – bo córki dotyka to zawsze bardziej – idą na zmarnowanie, stają się głupie i pozbawione charakteru. Kochane, ale nie wychowywane. Hodowane jak śliczne, blondwłose zwierzątka.
Są wreszcie takie, które dzieci nie mają. Niektóre nie mogą, inne dokonały wyboru. Tych drugich jest mniej. I jeśli myślicie, że 18-letnia matka piętnowana jest przez otoczenie, spróbujcie powiedzieć kiedyś głośno nigdy nie chcę mieć dzieci, cieszę się, że nie mam dzieci. Wtedy zobaczycie, czym jest złe spojrzenie.
DO CZEGO SŁUŻY KOBIETA
Nie oceniam. Szczerze mówiąc, serdecznie wisi mi to, jaki wybór podejmują moje koleżanki i kobiety, których nie znam. Lubię podrzucać cudzym dzieciom zabawki, względnie dobrze znoszę ich towarzystwo, kiedy mają już ok. 5 lat i staja się naprawdę komunikatywne. Lubię zabawne, wygadane dzieciaki, ciekawskich chłopców i zadziorne dziewczynki. Ale nie umiem bawić się z nimi, nie zachwycam się patrząc na ich twarze, nie lubię przytulać. Nie przepadam za dziećmi.
Nie wiem, czy kiedyś obudzi się we mnie instynkt macierzyński, tak samo jak nie wiem, czy za kilka lat nie ocknę się nagle w nocy i dotrze do mnie, że wierzę gorliwie w Boga i czas mi do klasztoru. Obydwie opcje wydają mi się równie prawdopodobne, bo nie zakładam, że będzie tak a nie inaczej. Ale wiem jedno: gdybym dzisiaj, tu i teraz miała podjąć decyzję, czy chcę pisać, realizować swoje plany i osiągnąć to, czego pragnę za cenę macierzyństwa, nie wahałabym się ani chwili. Bo dzisiaj cała ta moja pisanina jest dla mnie cenniejsza niż bycie matką, chociaż może wydać się to Wam absurdalne.
Póki co, bierze mnie cholera za każdym razem – a im jestem starsza, tym bardziej – kiedy słyszę, jak ktoś traktuje mnie jak inkubator na nogach. Tak jakby moją jedyną życiową powinnością było dawanie życia. Tak, jakbym musiała spłacić w ten sposób dług wobec społeczeństwa, wobec natury. W moje życie, wolne od presji, wkrada się nacisk, na który reaguję agresją. Bo o wartości kobiety nie przesądza to, czy jest matką, czy nie – nie w moim świecie. Bo o wartości człowieka decyduje tylko jego kręgosłup moralny i charakter, światopogląd i wola. Bo nie obchodzi mnie, czy mówię o kobiecie, czy o mężczyźnie. Bo interesuje mnie człowiek.
Z roku na rok coraz silniej dociera do mnie, że ta presja nie będzie słabnąć. Że będę walczyć z tym przez całe życie, a jeśli kiedykolwiek zdecyduję się zostać matką, zaleją mnie triumfujące a nie mówiłam?, mimo, że przecież nie deklaruję, że ja na pewno nigdy, mówię tylko, że póki co – nie zamierzam. Bo to nie jest tak, że jeszcze nie dzisiaj, że jeszcze za wcześnie, ale że kiedyś raczej tak: kiedy wyobrażam sobie siebie za 10, 15, 20 lat, nie zawsze widzę tam nawet stałego partnera, a co dopiero dziecko. Nie widzę domu, ogrodu, nie widzę miejsca stałego pobytu, nie wiem, gdzie mnie poniesie. A dookoła mnie jest coraz głośniej – młode matki pytają tylko o to, kiedy się wreszcie rozmnożę, czy się z kimś spotykam, czy myślę o ślubie. Z chłopakami, którzy na pierwszym spotkaniu mówią o tym, że marzą od zawsze o dużej rodzinie, nie umawiam się już nigdy więcej.
Mam 25 lat. Czuję się społecznie zmuszana do roli matki i żony. Ta presja wywołuje we mnie opór, ale to nie kwestia buntu wobec zasad: ja po prostu chcę czegoś innego. I tego innego nie jestem w stanie wyjaśnić prawie nikomu. Kiedy mówię, że nie chcę być matką, jestem traktowana jak niedojrzała gówniara, która musi dorosnąć lub jako jednostka zdegenerowana, wymagająca terapii. Jak mam wyjaśnić Wam, że czuję się z tym pogodzona? Że daje mi to satysfakcję?
TOKSYCZNE MATKI, MĘCZĄCY ZNAJOMI
W wygłaszaniu takich mądrości przodują świeżo upieczone matki, którym po urodzeniu potomka życie przestawiło się o 180 stopni. Mierzą cały świat swoją miarą i zakładają, że skoro one – takie kiedyś przeciwne – czują się z tym dobrze, to ja na pewno też. W efekcie powinnam zajść w ciążę wbrew sobie, bo zobaczę, jakie to fantastyczne i na pewno pokocham bycie matką. A jeśli nie? Jeśli zostanę toksyczną, popieprzoną mamusią, przerzucającą swoje kompleksy, ograniczenia, niespełnione ambicje na Bogu ducha winne dziecko?
Podobne kazania padają także z męskich ust. Postawić dom, zasadzić drzewo, spłodzić syna. Bo to naturalne, bo tak powinno być. A ja po części dlatego nie jestem od dłuższego czasu w stałym związku – bo nie widzę sensu w budowaniu relacji z kimś, dla kogo założenie rodziny jest priorytetem, którym dla mnie być może nigdy nie będzie. Bo mogę się zmienić. Ale mogę też pozostać taka sama, mogę stać się sobą jeszcze bardziej.
Pętla zaciska się coraz mocniej. Wymieniam znajomych na młodszych, bo moi rówieśnicy coraz częściej rozmawiają już tylko o nowych meblach do kuchni, ubezpieczeniu na życie, kupie Kubusia w piątek i alergii Zosi na mleko. Ich świat zawęża się do wygodnego mieszkanka i wakacji w Ustce, w rodzinnym pensjonacie, a na pytanie co myślicie o…? odpowiadają pobłażliwie, że nie mają już czasu zajmować się bzdurami. Na Facebooku blokuję i usuwam, bo zamiast twarzy moich koleżanek, widzę pośladki ich synów, wideo z pierwszym kroczkiem, dziecięcego pawia puszczonego na koszulę ojca. Rodzinny freakshow, którym trzeba się chwalić przed światem, XXI-wieczny odpowiednik zadręczania znajomych setkami albumów ze zdjęciami z wakacji. Rodzinna pornografia emocjonalna, reality show 24 godziny na dobę. Za darmo.
Oczywiście, nie wszyscy. Są tacy, którzy montują sobie na plecach uprząż i z roześmianym po migdałki szkrabem chodzą po górach, plażach i ogrodach zoologicznych. Których dzieci nie dostają histerii, oddzielone na 10 sekund od matki i czasami zostaną u babci czy ciotki podczas gdy rodzice chcą sobie wyjechać we dwójkę za miasto lub wyskoczyć do kina, którzy na widok rozbitego kolana spokojnie idą po plaster, zamiast wołać ambulans. W całym tym rodzicielskim cyrku, wśród histerii i przesady, zbyt różowych śpioszków i wózków z najnowszej kolekcji jakimś cudem uchowali się ci, dla których rodzicielstwo jest równie naturalne, co oddychanie. Ich dzieci potrafią rozbawić mnie do łez i dostarczają nieustającej rozrywki, a oni sami pozostali przede wszystkim ludźmi, tymi samymi co rok lub dwa wcześniej, jedynie bogatszymi o nowe doświadczenia i kochającymi jedną osobę więcej. Normalni rodzice – dlaczego jest Was tak niewielu?
KIEDY DZIECKA NIE MA
Moja mama zna jedną bezdzietną parę. Zrezygnowali z bycia rodzicami lata temu, świadomie – dzisiaj chyba tego żałują. Moja koleżanka już teraz, w wieku 24 lat wie, że nigdy nie zostanie matką – przynajmniej nie w ten najbardziej oczywisty sposób. Choroba pokrzyżowała jej plany, zmiotła marzenia o wielkiej rodzinie. Z depresją walczy od lat. Z drugiej jednak strony Wisława Szymborska nigdy nie miała dzieci – chociaż nie wiemy dlaczego, nie wypowiedziała chyba nigdy słowa skargi, nie mówiła o tym, że żałuje. To, że angażowała się w pomoc dzieciom na świecie niekoniecznie musi być oznaką niezaspokojonego instynktu. Bo wiecie, mnie też boli, kiedy widzę domy dziecka, małe Cyganki żebrzące na ulicy, kilkulatków umierających w Afryce z głodu i pragnienia. I naprawdę chciałabym pomóc im bardziej niż dorosłym – bo są niewinne, słabe, bo potrzebują opieki – ale to nie znaczy jeszcze, że chcę im matkować.
Królowa ciętej riposty Maria Czubaszek powiedziała kiedyś, że nie dość, że nie żałuje rezygnacji z macierzyństwa, to nie żałuje jeszcze dokonanych aborcji. A ja powiem od siebie, że nie ma nic bardziej okrutnego niż powołanie na świat życia, które nie jest chciane, na które nikt nie czeka.
Pytam tylko, dlaczego na temat nieposiadania dzieci mają najwięcej do powiedzenia kobiety, które je posiadają? Kto daje im, Wam prawo do określenia, czego ja potrzebuje w życiu? Być może jestem przypadkiem patologicznym, być może jestem jednostką uszkodzoną, ale to nie znaczy, że nie mogę wypełnić swojego życia po swojemu, na swój sposób czuć się zrealizowana, spełniona. Płacz dziecka drażni mnie i męczy, a każde niemowlę jest dla mnie równie nudne, nie odróżniam małych chłopców od dziewczynek i czuje się dziwnie, zostając z nimi sam na sam. Nie chodzę oglądać świeżo urodzonych potomków znajomych i nie pochylam się nad łóżeczkiem z fałszywym uśmiechem, roztkliwiając się nad nowym członkiem rodziny. Dla wielu jestem przez to niepełną kobietą. Inni twierdzą, że dorosnę. A ja powiem Wam tylko, że jeśli mierzycie cały świat swoją miarą, możecie się potwornie przeliczyć. To akurat wiem z doświadczenia.