Mogłabym spać na dworze. Uwielbiam typowy dla przedmieść zapach skoszonych trawników. Pamiętam, jak to jest spać w sianie, brodzić w wysokiej po kolana trawie, patrzeć na świat z wysokości końskiego grzbietu. Lubię, kiedy w mieście pada deszcz, kiedy zakurzone ulice robią się śliskie, a ja bębnię jednostajnie w klawiaturę do wtóru kropli uderzających w okna. Pozwalam firankom, zasłonom, szaleć na wietrze, serce wyrywa się ze mnie i chce gdzieś do przodu, w nieznane.
Burzy się krew, bo latem wszyscy jesteśmy młodzi, jeśli tylko pamiętamy, jak się to robi. Kochamy mocniej, śmiejemy się głośniej, mamy ochotę po prostu rzucić się do przed siebie i biec, płynąć, zawsze być pomiędzy tu i tam. Wieczorami leżymy na piasku czy gdziekolwiek, niebo gwiaździste nad nami, a w nas? W zetknięciu z Absolutem czujemy się tak mali, unoszeni na wietrze jak proch, a jednak jest radość – że jesteśmy tu, że możemy brać udział.
I Ty dzwonisz, tym razem – po raz pierwszy – spodziewanie, chociaż i tak jestem zaskoczona, bo nie zdawałam sobie sprawy, że to już, że minęło tyle czasu. A ja tak bardzo tęsknię – za Tobą i za tamtym Tobą, i za nią a i za nim, bo nie ma Was koło mnie tego lata, a latem to jednak boli bardziej. Bo latem wszystko jest bardziej. Bo po raz pierwszy prawie wszyscy, bez których nie lubię żyć, są tak daleko.
Pomimo, że poranki są czasami zbyt chłodne, jest lato. Rzucamy się na wiatr i ten wiatr szarpie mi włosy, kiedy idę przez most, rozwiewa rzęsy. Przekwitły już bzy i mówią mi, że truskawki już się kończą, tańsze nie będą. Popadam beztrosko w banał, bo przecież nie muszę zawsze być poważna i gotowa do ataku, bo przecież lubię sobie pobłażać i osuwać się miękko w różową beztroskę i być nieskomplikowana i iść pod wiatr.