Jest wiele historii, które chciałabym Wam opowiedzieć. Niestety, wielu nie mogę, bo osoby pojawiające się w nich – w tym ja – dopuszczają się czynów nielegalnych i nieobyczajnych, a ja mam paranoję i wierzę w permanentną inwigilację wszystkiego i wszystkich. Nie pisze tego po to, żeby pochwalić się jaki to ze mnie badass, ja po prostu naprawdę wyznaję zasadę carpe diem i nie mam zamiaru pozwalać, żeby ograniczały mnie drobne, absurdalne przepisy albo poczucie przyzwoitości, którego w zasadzie nie posiadam. Dopóki nikomu nie dzieje się przeze mnie krzywda, robię to, na co mam ochotę. I jest dobrze.
Historię o Oleszycach także muszę, niestety, wykastrować z pewnych treści, które sama uważam za niezmiernie zabawne, jednak nie do końca nadające się do publikacji. Zapytajcie mnie o to kiedyś przy piwie. Wtedy dostaniecie wersję nieocenzurowaną. Póki co, powiem wam, że miniony tydzień był stanowczo jednym z lepszych w moim życiu: najpierw Warszawa, później Portishead, a na sam koniec – Oleszyce Rap Festiwal. O pierwszej edycji festiwalu pisałam dwa lata temu – wówczas byłam tam jako gość, co prawda mając do dyspozycji wszędziewpuszczający badge „zespół”, ale wykorzystując go jedynie do tego, żeby podejść pod samą scenę i posłuchać muzyki z odległości metra, nie przepychając się w tłumie. W tym roku natomiast jakoś tak samo wyszło…
Czwartek, wieczór. Dzwoni do mnie Tomek i mówi, że jest problem: ktoś, kto miał ogarniać line-up i pilnować, żeby artyści wchodzili na scenę w kolejności i bez opóźnień, nagle zaniemógł. Brakuje człowieka, a powierzenie tego przypadkowej hostessie wydaje się opcją nieco ryzykowną. Czy ja się podejmę? Pewnie, że się podejmę. Dopiero po odłożeniu słuchawki dociera do mnie, że jak zwykle kozaczę, a w praktyce nie odróżniam Fokusa od Rahima, bo jestem dzieckiem heavy metalu. Nic to – pół godziny z google, pakiet zdjęć wrzuconych do telefonu i jestem w miarę gotowa odnajdywać moje gwiazdy.
Świadomość tego, na co się porywam, dociera do mnie dopiero w samochodzie, kiedy wyjeżdżam w sobotę rano z Krakowa. Myślę sobie – niedobrze. Będzie ciężko. Ale koniec końców, jest już za późno, żeby się wycofać, a adrenalina zaczyna już we mnie krążyć. Dam radę.
Na miejscu okazuje się, że łatwo nie będzie: wszyscy się spóźniają, jeden ze składów w ogóle nie dociera na miejsce, hostessy stoją jak kołki i albo nie mają śmiałości podejść do wykonawców albo gapią się na nich z nabożnym podziwem i zagadują ich jedynie w sprawie podpisów na koszulkach. Słońce grzeje niemiłosiernie, a ja zdaję sobie sprawę, że – tak jak zakładałam – nie mam pojęcia, kto i co, zdjęcia niewiele pomagają, a zapytanie się artysty „ej, kim właściwie jesteś?” wydaje się kiepskim pomysłem. Na szczęście chłopaki z supportujących składów ratują w potrzebie i dyskretnie pokazują mi palcem, kto zacz. Po godzinie jestem już u siebie: miotam się jak nienormalna, modyfikuję na bieżąco czas występów, żeby nikt nie zauważył brakującego składu, rozpaczliwie próbuję znaleźć KaeNa, którego nie widziałam nigdy bez maski. Dzięki bogom za jego tatuaże, bez tego szukałabym bo pewnie do dzisiaj.
Zaskakuje mnie Firma, której fanką nie jestem – ale koniec końców, to z nimi będzie najmniej problemów. Poproszeni, zagrają dłużej (zaginiony skład ostatecznie się nie odnalazł) bez słowa skargi – myślcie co chcecie, złego słowa więcej na ich temat nie powiem. Przy KaeNie tłum oszaleje, Fokus i Rahim (Pokahontaz) jak zwykle pokażą, że stać ich na bardzo wiele, Gural i jego świta doprowadzą mnie niemal do zawału swoim imprezowym ADHD. Później jest już spokojnie: impreza rozwija się w najlepsze, chłopaki z JWP stawią się przed czasem i wyjdą na scenę zgodnie z harmonogramem. Kiedy przyjeżdża Bisz, wiem, że mogę się już zrelaksować i wreszcie posłuchać koncertu…
KaeN
KaeN
Pokahontaz
Fokus (Pokahontaz)
Na tegorocznym festiwalu liczyły się dla mnie dwa punkty programu: występy Bisza i Zeusa. Żadnego nie miałam jeszcze okazji słyszeć na żywo, chociaż po ostatnim koncercie w Krakowie Bisz nocował w moim mieszkaniu i rano miałam na śniadaniu pięciu chłopa. Jeśli interesuje Was, jacy są znani muzycy prywatnie, to nie wiem, czy łatwo byłoby znaleźć kogoś sympatyczniejszego i skromniejszego niż właśnie Bisz. Gdyby wszystkie polskie gwiazdy były takie jak on, nie potrzebowalibyśmy w ogóle ścianek sponsorskich na imprezach, a zawód paparazzi wylądowałby tam, gdzie jego miejsce – na śmietniku historii.
Jacy są inni? Różnie. Od zabawnych imprezowiczów, do „zwykłych gości”, których spotykacie każdego dnia na ulicy, do zapatrzonych w siebie gwiazd patrzących z góry na cały świat. Tych ostatnich spotkałam – na szczęście – najmniej. Całodzienna bieganina, donoszenie alkoholu, załatwianie tysiąca małych spraw i próśb, szukanie ekipy Gurala, która rozbiegała się radośnie po obiekcie za każdym razem, kiedy traciłam ich na moment z oczu – to wszystko sprawiło, że ok. 1 w nocy ostatecznie padłam na twarz. Miousha słuchałam już jak przez mgłę (żałuję, bo jego występ z całym zespołem jest jedną z najciekawszych rzeczy w polskim hip-hopie), a kiedy na scenę wchodził Zeus, właśnie traciłam przytomność (bo „zasypianiem” trudno to nazwać). W zasadzie udało mi się załapać jedynie na część koncertów KaeNa, Pokahontaz, Gurala i Bisza – ale nie żałuję. I za rok chcę robić dokładnie to samo. Tomek, Paweł, słyszycie?
Gural z ekipą
Bisz
Sobota, niedziela, poniedziałek. Niesamowite tempo, ogromna adrenalina, a później ulga i należny odpoczynek. Zakwasy i zmęczenie, ale także satysfakcja z tego, że mogłam być częścią czegoś fajnego. Grill w szopie Pokemona następnego dnia. Rodzice Tomka, którzy robili wszystko, żeby nas zagłaskać na amen. I kiełbasa z dzika, którą dostałam jeszcze na wynos.
A, i jeszcze piłam wódkę z Fokusem.