Nie jestem Prawdziwym Warszawiakiem, moja rodzina nie mieszka w Warszawie od – aż – jednego pokolenia. Nie jestem też z Krakowa, chociaż siedzę tam od 6 lat i zapewne zobaczyłam więcej, niż niejeden tubylec. W zasadzie nie mogę w ogóle powiedzieć, że jestem z miasta, chociaż Gliwice – skąd pochodzę – liczą sobie niecałe 200 tys. mieszkańców. To całkiem sporo.
Wychowałam się w miejscu, które dzisiaj nazywa się przedmieściami lub – coraz częściej – dzielnicą willową, jak gdyby ktoś potrzebował tej świadomości, żeby się nią mentalnie masturbować. Zresztą, może ja się tylko czepiam. Może to jest dzielnica willowa. Kiedy byłam dzieckiem, nie było mowy o żadnych willach – dom, który moi dziadkowie kupili 35 lat temu za bezcen nie miał prądu, bieżącej wody ani kanalizacji, chociaż sama nie pamiętam (na szczęście) tych czasów. Pamiętam za to, że sąsiadka hodowała krowy, świnie i kury. Po pomidory chodziliśmy nie do sklepu, ale do własnej szklarni, którą do dzisiaj wspominam z mieszaniną fascynacji i nostalgii. Zaczarowany ogród mojego dzieciństwa, pełen winorośli, sadzonek truskawek, wąsatych pędów i słodkiego zielonego groszku, sad za domem, zrywane prosto z drzew czereśnie, śliwki, cierpkie papierówki – to wszystko pozostało w mojej pamięci, obraz zatrzymał się pod powiekami i wraca ze zdwojoną mocą zawsze wtedy, kiedy latem męczę się w mieście, wdychając krakowski smog. Jakkolwiek brzmi to zabawnie, uciekam wtedy na Śląsk szukać czystszego powietrza. Mimo, że jestem zwierzęciem miejskim, lubię czasami wyjechać. Złapać dystans.
Zbliżają się żniwa. Tak przynajmniej mi się wydaje, kiedy patrzę na pola – zboże szeleści w dłoni, brakuje mu już niewiele. Małe dzieci pokazują mnie palcem na ulicy, ciągną rodziców za ubrania mamo, zobacz jakie ta pani ma włosy!, ludzie śmieją się – lubię wierzyć, że do mnie – czasami ktoś podchodzi, zagaduje, pyta jak i dlaczego, czy się nie boję. Czego tu się bać?
I znowu jestem sentymentalna, zbyt sentymentalna, pozwalam myślom błądzić, dokąd chcą. Wieczorem świerszcze grają w trawie, nad łąką niesie się rechot żab, a ja wiem, że rankiem sarny podejdą tak blisko, że gdybym wstała wystarczająco wcześnie, złapałabym je z okna obiektywem starego Zenita. Cicho tyka – tyka – tyka – stary zegar dziadka, czuję zapach rosołu i słyszę, jak babcia woła mnie na obiad. Z tarasu domu widzę rozległe pola, łąki i ścianę lasu.
W zasadzie jestem ze wsi.
Na wsi (Józef Czechowicz)
Siano pachnie snem
siano pachniało w dawnych snach
popołudnia wiejskie grzeją żytem
słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach
życie – pola – złotolite
Wieczorem przez niebo pomost
wieczór i nieszpór
mleczno krowy wracają do domostw
przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu.
Nocami spod krzyżów na rozdrogach
sypie się gwiazd błękitne próchno
chmurki siedzą przed progiem w murawie
to kule białego puchu
dmuchawiec
Księżyc idzie srebrne chusty prać
świerszczyki świergocą w stogach
czegóż się bać
Przecież siano pachnie snem
a ukryta w nim melodia kantyczki
tuli do mnie dziecięce policzki
chroni przed złem