Szorty kulturalne vol. 16, czyli jaka piosenkarka, taka aktorka
W tej odsłonie szortów będę się pastwić nad filmami, które być może lubicie. Jeśli nie potraficie oddzielić swojej samooceny od niezależnych od Was obiektów, w zasadzie możecie już sobie stąd iść, bo i tak się nie dogadamy, co wcześniej czy później wyjdzie w praniu. Na pytanie: dlaczego? odpowiadam tutaj, a inne odsłony szortów znajdziecie pod tym linkiem – pisałam już kiedyś o tym, po co właściwie oglądam takie słabe filmy, więc nie będę wracać do tematu. Filmów kiepskich, jest – jak wszyscy wiemy – najwięcej. Sama oglądam kilkanaście do kilkudziesięciu miesięcznie i siłą rzeczy wpadam czasami na miny. Oczywiście, mogłabym poruszać się tylko w obrębie sprawdzonych tytułów, ale nie samą kulturą wysoką człowiek żyje, a ja cenię sobie niezwykle kino rozrywkowe na dobrym poziomie. Szkoda, że tak rzadko się z nim spotykam.
FILM
1. Battleship – bitwa o Ziemię (reż. Peter Berg, 2012)
„Ten film z Rihanną”. Rihanna gra tak samo jak śpiewa, czyli mamy aktorski odpowiednik umbrella-ella-ella. Ten rodzaj kina zawsze mnie fascynował – bo sądzę, że naprawdę wielką sztuką jest zrobić rozbuchany wizualnie film z pierdyliardami wybuchów, laserów i strzelaniną (do tego na morzu!), przy którym tak dobrze się zasypia. Battleship to produkcja, w której najbardziej wyrazistą twarzą jest Liam Neeson, pojawiający się tylko w otwarciu i zakończeniu oraz – ewentualnie – Alexander Skarsgård, który umiera zdecydowanie zbyt szybko, żeby widz płci żeńskiej wykrzesał z siebie jakieś emocje. Kosmici są tu nudni jak czarownica z Blair Witch Project, dialogi tak nieludzko suche, że chyba pisali je scenarzyści CSI: Miami, a na domiar złego ta agonia ciągnie się przez ponad 2 godziny. Osobiście oglądałam na dwa razy, bo przy pierwszym podejściu sen zmorzył mnie w połowie. Nie polecam. Złote Maliny za wszystko.
2. Jedz, módl się i kochaj (reż. Ryan Murphy, 2010)
Obożejaksłodko. Julia Roberts odkrywa przed milionami widzów sekret szczęśliwego życia: najpierw trzeba się nażreć i popić winem we Włoszech. Później – nie żreć, za to medytować w Indiach. Na sam koniec – zakochać się na Bali, bo tylko w pięknym miejscu można znaleźć tak pięknych mężczyzn jak Javier Bardem. I jak już człowiek jest odpowiednio upasiony, wymodlony i zakochany, jest nareszcie szczęśliwy. Jakie to urocze.
Nie chcę tu znęcać się szczególnie nad samym filmem, bo – jak mówi moja mama – z gówna bicza nie ukręcisz, a ta historia nie ma specjalnego potencjału i polecić ją można tylko kobietom, które odpowiedzi na swoje życiowe dylematy szukają na półkach Empiku między Jak skutecznie schudnąć a Ulecz swoje życie. Nie wiem, czy książka jest równie nudna i niemrawa co ten banalny obrazek, ale nie mam najmniejszej ochoty przekonać się o tym na własnej skórze, więc daruję sobie lekturę. Z plusów przychodzą mi tu na myśl tylko ładne widoczki, do minusów zaliczam całą resztę – od kiepskiego poczucia humoru, poprzez wymuszone scenki rodzajowe aż do ogółu, czyli historii kobiety, która tak bardzo pragnęła znaleźć szczęście, że musiała szukać go aż na drugim końcu świata. Dobrze, że na biednego nie trafiło, bo aż strach pomyśleć, co stałoby się z bohaterką, gdyby nie mogła pozwolić sobie na takie eskapady! Umarłaby z nieszczęścia jak nic, biedulka.
3. Paranormal Activity 1 (reż. Oren Peli, 2007), Paranormal Activity 2 (reż. Tod Williams, 2010), Paranormal Activity 3 (reż. Henry Joost, Ariel Schulman, 2011)
Zawsze zastanawiał mnie fenomen dokumentalizowanych horrorów. Osobiście nie znam zbyt wielu osób, które wierzyły, że Blair Witch Project jest autentycznym nagraniem, bo – nie wiem jak u Was – u mnie w podstawówce uczyło się darwinizmu, a nie kreacjonizmu i w ogóle panował kult zdroworozsądkowego myślenia. Może to nieco zboczone, ale jednak. Widziałam wspaniałą większość głośnych produkcji tego typu i do dzisiaj chętnie po nie sięgam, zwłaszcza wtedy, gdy mam problemy z bezsennością. Wiecie, to jest tak: lubię horrory, które mają klimat. Które konsekwentnie budują napięcie za pomocą muzyki, scenografii, oświetlenia, dialogów. Nie lubię za to filmów, w których krew tryska na ekran obficie i bez sensu (Teksańska masakra piłą mechaniczną) i wkurzają mnie te, w których już po 10 minutach seansu mogę obejrzeć sobie ducha/demona/potwora w całej krasie i pod każdym możliwym kątem (patrz: Mama). Idealnym filmem grozy jest dla mnie Lśnienie, w którym w zasadzie niewiele się dzieje, a widz jednak walczy z chęcią popuszczenia w spodnie z powodu nadmiaru wrażeń. Po drugiej stronie skali znajdują się dokumentalizowane horrory.
W Paranormal Acitivity straszenie polega na tym, że najpierw jest cichocichocicho a potem nagle trzaskają drzwi, spadają garnki, a duch robi ugabuga! i wyskakuje zza szafy. Wiecie, w ten sposób potrafi straszyć byle debil – nawet 3-latek wie, że jeśli wyskoczy niespodziewanie zza pleców rodzicielki w masce potwora, to jest szansa, że zajęta własnymi myślami matka wypuści z rąk filiżankę z kawą. Jeśli się tego boicie, oznacza to prawdopodobnie, że macie nerwy napięte jak postronki i możecie zejść na zawał, kiedy pęknie obok z Was z hukiem balonik. Do sportów ekstremalnych raczej się nie nadajecie…
Jeśli lubicie filmy, w których nic się nie dzieje, polecam Wam tzw. kino ambitne – mój dobry kolega Maciej lubuje się w produkcjach, które polegają na tym, że przez 4 godziny seansu facet kopie rów, a wszystko to w bieli i czerni. Podejrzewam, że napięcie jest tam większe niż w Paranormal Activity, bo trudno, żeby było jeszcze gorzej. Niesamowite jest to, że 4 różnych reżyserów było w stanie nakręcić 3 jednakowo denne filmy. W tej kwestii jestem naprawdę pod wrażeniem.
4. Oz: Wielki i Wspaniały (reż. Sam Raimi, 2013)
Jeśli chodzi o Hollywood, jest to prawdopodobnie najbardziej żenująca produkcja roku, której jedynym jasnym punktem jest to, że James Franco ładnie się uśmiecha. Nie dziwi to specjalnie, kiedy człowiek sprawdzi sobie, kto jest odpowiedzialny za to nieporozumienie – Sam Raimi reżyserem kina wysokich lotów nigdy nie był i raczej nie będzie. Przeraża w tym kontekście informacja, że zabiera się za ekranizację Wolnych ciutludzi Pratchetta. O zgrozo.
Może jestem nienormalna, ale w filmach, w których chodzi tylko o efekty specjalne, wymagam EFEKTÓW SPECJALNYCH. Te natomiast stoją tu na takim poziomie, że – będąc zupełnym laikiem – jestem w stanie pokazać palcem, gdzie coś zostało skopane. Tła są martwe, sztuczne i prostacko nałożone jak w filmach z początku lat 90., a porcelanowa lalka najlepiej wygląda wtedy, kiedy nikt jej nie dotyka, bo wówczas nie wychodzi to, że technicy nie opanowali graficznych sztuczek nawet na zadowalającym poziomie. Najgorsze jednak jest to, że w tej porażce wzięły udział naprawdę dobre aktorki: Michelle Williams prezentuje się niczym podstarzała topielica w paskudnym makijażu, Mila Kunis jest zmanierowana do bólu, a po przemianie wygląda w ogóle jakby na jej twarzy trenował ktoś, kto dopiero uczy się rzemiosła, natomiast Rachel Weisz… Rachel, co Ty w ogóle robisz w takim gniocie, do cholery? Nie mogłabyś trzymać się takich produkcji jak Agora?
Oz: Wielki i Wspaniały jest zjawiskiem potwornie infantylnym, plastikowym, irytującym i płaskim. W moim prywatnym Rankingu Kina Bardzozlego plasuje się w okolicy Hansel i Gretel: Łowców czarownic. Poważnie – nie oglądajcie tego.
5. Alien: Origin (reż. Mark Atkins, 2012)
Prawdopodobnie nigdy nie usłyszycie o tym filmie, bo nikt normalny nie upada tak nisko i nie ogląda produkcji tego typu, ale jeśli dosięgnie Was ta klątwa, uciekajcie czym prędzej. Found footage zalicza kolejną spektakularną glebę, tym razem w dżungli. Jest jeszcze gorzej niż w Blair Witch Project, bo tym razem nikt nie może nawet powiedzieć, że pomysł jest nowatorski. W dodatku zamiast wiedźmy mamy COŚ, co gania po lesie na dzielnymi żołnierzami. Przepraszam, ale nie jestem pewna co to właściwie było, bo mózg mi odparował: cały czas myślałam, że to obcy, a pod koniec dowiedziałam się, że jednak jakiś humanoidalny przodek NAS WSZYSTKICH. Frapujące.