Jesteśmy beznadziejni, chodźmy się zabić
Wczoraj w internecie gorzką prawdą błysnął Jakub Żulczyk. Być może powinnam siedzieć cicho i potakiwać, gdyż Bóg jest wielki, a ja – malutka, ale nieodmiennie dostaję piany na ustach, kiedy ktoś jedzie po moim pokoleniu wyciągając na światło dnia te same, ograne już do znudzenia, frazesy. Panie Żulczyk, jest Pan ode mnie starszy jedynie o 5 lat, a zrzędzi Pan jak stara baba z dowcipów. Taka prosto z autobusu, z ciężkimi siatkami i mocnym łokciem.
Nie mam pojęcia, jak wygląda z bliska generacja Jakuba Żulczyka i jego rówieśników – bo właściwie o generacji tu mowa, nie o pokoleniu, przynajmniej takie odnoszę wrażenie, czytając opis środowiska, w jakim obraca się Żulczyk. Znam sporo osób w tym wieku, ale to za mało, żeby stwierdzić coś jednoznacznie. Nie pamiętam PEWEXów i mięsa na kartki, ale tego również i autor pamiętać raczej nie może, przynajmniej nie w sposób na tyle wyraźny, żeby zgorzknieć aż do tego stopnia. Pamiętam za to pieluchy z tetry, gumę Donald, pierwsze Frugo, kasety Kelly Family i gry telewizyjne, chociaż pewnie to wszystko miało na mnie nieco inny wpływ. Bo tak naprawdę, nie dzieli nas w czasie aż tak wiele. To nie czas, to sposób myślenia.
Ten tekst, ta zbyt długa tyrada, to tylko po części polemika do podlinkowanych rozważań. To raczej moja kompletna kampania na rzecz obrony internetu i mojego pokolenia. Dlatego ma 12,5 tys. znaków (bez spacji) i dlatego jedynie w ok. 10% odnosi się do słów Jakuba Żulczyka. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.
Facebook to zło
Przekaz jest prosty: winien jest internet. I to, że użytkownik kretyn. Bo po latach postkomunistycznej szarości zachłysnął się kolorem, wizją i fonią, informacją i możliwością konsumpcji. Bo dostał cały świat na talerzu i odbija mu szajba i nie wie, co ma z tym bogactwem zrobić. Nie robi więc nic. Ogląda durne seriale, strzela słit focie żarciu i kotom, własnym stopom i całej tej pustocie. I tak jesteśmy „przyspawani do internetu i otępiali od przestymulowania”, nie tworzymy kultury, tylko ją konsumujemy – bezwiednie, jak krowy wypuszczone na pastwisko – i bezrefleksyjnie wydalamy.
Panie Żulczyk, z całym szacunkiem – bzdura. Wiem, jak boli kac moralny po uświadomieniu sobie, że nieumiejętne korzystanie z internetu ogłupia i zabija kreatywność. Wiem, że spędzam przed komputerem zbyt wiele czasu i że stanowczo zbyt wiele zdarza mi się go marnować. Ale to nie jest problem internetu, to nie jest nawet problem mój jako jednostki. To problem człowieka jako takiego. Człowieka, który – pozostawiony sam sobie i zmęczony po pracy, szkole, treningu czy innym wysiłku – zawsze chętnie skorzysta z okazji, żeby się trochę poopierdalać. Ale czy fakt, że mamy to we krwi, sprawia, że nie możemy się od tego uwolnić
To, jak wygląda nasza tablica na Facebooku, to obraz nas samych. Czy jest tam dużo śmiecia? Obrazki z Kwejka, strony w stylu „zajebiste dupeczki”, „rude laski”, „kocham spać” i posty znajomych, których nie widzieliśmy od 10 lat, z którymi kontakt zerwał się po podstawówce? Dzieci, które nas nie obchodzą, cudze wakacje, które mamy, mówiąc oględnie – w dupie, złote myśli kobiet, co do których nie mamy wątpliwości kim są, bo po ślubie zmieniły nazwisko? Foteczki z melanży z dopiskiem „asienaeabałem”? Ja na przykład nie mam. Przynajmniej nie za wiele. Mam za to przegląd newsów z zakresu kultury i konsekwentnie czyszczę feed z treści, które mnie nie dotyczą. Na pierwszy ogień leci życie osobiste ludzi, z którymi nie chce mi się rozmawiać w realu.
Trawa bardziej zielona
Nie wybraliśmy sobie czasów, w których przyszło nam żyć. Informacja wypiera usługę i staje się najcenniejszą kartą przetargową. Kto zdobędzie ją pierwszy, przetworzy i poda dalej w interesujący sposób – wygrywa. Oczywiście, można zaszyć się w chatce w lesie, z dala od tego wszystkiego, kontemplować – jak Thoreau – w samotności i napawać się tym, że wszystko, co poza tym lasem, nie dotyczy nas zupełnie. Oczywiście, trzeba mieć za co, bo i sam Thoreau mógł sobie na ten rozkoszny eskapizm pozwolić tylko dzięki cudzej hojności. Marks także idealizował i tworzył społeczną utopię, bo mógł żyć z Engelsa. Mówi się, że marzenia nic nie kosztują, ale spójrzmy prawdzie w oczy – zarobić na chleb trzeba. A jak świat światem najlepiej zarabiali zawsze ci, którzy najlepiej dopasowywali się do panujących warunków.
Kluczem do poczucia jedności z teraźniejszością, do umiejętności odnalezienia się w „tu i teraz” jest zrozumienie obowiązujących zasad i zgoda na nie. Ci, którzy się nie zgodzą, mają dwa wyjścia: pozostać po stronie kontrkultury i z dumą robić swoje, nerwowo licząc co miesiąc złotówki na czynsz albo rzucić się w nowoczesność z głową i starać się wyprzedzić innych czy przynajmniej dotrzymać im kroku. Ci w środku skazani są na bycie przeciętnymi. I to właśnie ci czują się najbardziej sfrustrowani. Bo z jednej strony do szczytu trochę im brakuje – najczęściej nawet nie ze względu na brak umiejętności, ale z powodu niezgody na zbyt daleko idące kompromisy, a drugiej – ta chęć powrotu do starych wartości nie jest dla nich na tyle cenna, żeby wyrzec się comiesięcznych zarobków. To w tej grupie często znajdują się ci, którzy z nostalgią myślą o tym, co było dawniej i jak nasi ojcowie i dziadkowie wspominają szarą i burą przeszłość, marząc, by wróciła ona na starych zasadach. Bo trawa jest zawsze bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma. Bo „kiedyś było lepiej”, bo „kiedyś było łatwiej”. Kochani, powiem Wam to wprost: marzcie sobie o powrocie „starych, dobrych czasów” ile chcecie, ale jeśli myślicie, że Wasze marzenia się ziszczą i zaczniecie dzięki nim opływać w gotówkę, chyba spadliście z byka. To, że hipsterzy powyciągali z szaf swoich rodziców adaptery i winyle, nie oznacza, że możemy magicznie cofnąć się o 20 czy 30 lat wstecz.
„Kiedyś” było do bani
Nie zrozumcie mnie źle. Z przyjemnością wspominam czas mojego dzieciństwa. Dużo czytałam, bawiłam się na świeżym powietrzu, miałam zawsze rozwalone kolana i w wieku 11 lat znałam na pamięć całą dyskografię Black Sabbath. Pamiętam ojca przynoszącego do domu pirackie płyty – bo pieniędzy nigdy nie było za wiele, a głód kultury palił wnętrzności, pamiętam pierwsze gry, w jakie grałam na własnym komputerze. Pamiętam internet, w którym nie było Google’a. I wiecie co, powiem Wam wprost: urodziłam się w złym czasie. Ale nie tak, jak większość deklarujących podobne poczucie – ja urodziłam się za wcześnie.
Pamiętam amok, w jaki wpadłam, odkrywając bogactwo internetu. Muzyka. Filmy. Kultura. Wszystko na wyciągnięcie ręki, za darmo, bo ostatnie, o czym się wówczas myślało, to prawa autorskie. Zatonęłam w tym bez reszty, tonę nadal, klejąc z tych terabajtow danych mój własny autorski światopogląd, moją własną wrażliwość. Bo gdyby nie internet, nie obejrzałabym nigdy japońskich czy koreańskich animacji, które nigdy nie zostały wypuszczone na polski rynek. Nigdy nie dotarłabym jako nastolatka do zespołów z Holandii, Nowej Zelandii czy Ugandy grających dla garstki fanów, do obrazów początkujących malarzy, do ludzi mających inny kolor skóry, wyznających inną religię, mówiących innymi językami. Bo polska telewizja pokazywała wówczas kabarety Kryszaka i Dańca, festiwal w Opolu, walki Gołoty i im podobne wyrafinowane rozrywki, a kablówka była, owszem, ale jedynie na blokowiskach i do tego po niemiecku.
Fakt, wyjechałam na studia do Krakowa, co mocno zmieniło moją perspektywę. Ale przecież nie pochodzę ze wsi, a z niemal 200 tys. miasta, a moja rodzina zadbała o to, żebym znała Czajkowskiego czy Liszta za cenę znajomości prezenterek w TV i sezonowych celebrytów. I chociaż internet dostałam do ręki tak, jakby to była gumowa piłka, bez żadnej kontroli i obostrzeń, do dziś uważam, że była to najlepsza decyzja moich rodziców i najlepszy dzień mojego życia. Bo dali mi w prezencie cały świat. I dorzucili w komplecie widelec.
Internet – nie dla idiotów
Fakt, być może do routera powinni obecnie dodawać instrukcję obsługi. Bo, najwyraźniej, cała generacja czuje się przytłoczona kontaktem z nim, przynajmniej takie mam wrażenie, czytając komentarze pod tekstem Jakuba Żulczyka. Jeden się uzależnił, innemu rozpadła się rodzina, jakaś kobieta płacze, że osobiste dane rozdawała na prawo i lewo. Winien, oczywiście, internet. Internet złodziej. Internet świnia. Mało kto z komentujących zdaje się pamiętać, że to człowiek pociąga za spust.
Człowieku. Jeśli nie potrafisz korzystać z internetu i robienie dzióbków na Instagramie stało się sensem Twojego życia, to jesteś tak samo naiwny, jak babcia dzwoniąca na Telezakupy. Po prostu dostałeś do ręki coś, czego nie potrafisz obsługiwać i płaczesz teraz, że to coś zrobiło Ci duże kuku. Bo przez ten paskudny internet nie czytasz. Nie oglądasz filmów. Tylko seriale. Masz papkę zamiast mózgu. Nie potrafisz sklecić zdania.
Cóż, jestem dzieckiem internetu. Jeśli przebywam w domu, to znaczy, że jestem online, chyba, że akurat śpię lub uprawiam seks. Mam smartfona, z którym się nie rozstaję, nie wyobrażam sobie dnia bez sprawdzenia poczty, nawet, jeśli jestem na wakacjach. Nie robię sobie bowiem wakacji od internetu. Nie muszę. Jeśli umawiam się z kimś na piwo, wrzucam telefon do torebki, nie check-inuję się na miejscu (bo aplikacja ta jest mi, jak to mówią, psu na budę), nie robię zdjęcia piwa, które mam zamiar wypić. Zazwyczaj zapominam o tym, żeby włączyć nawet ten internet, bo przecież nie musi być włączony cały czas – bateria wtedy szybko mi wysiada. Oglądam miesięcznie ok. 20-30 filmów, kilkanaście seriali jednocześnie, czytam mniej więcej 3 książki tygodniowo. Prasę czasami też, chociaż coraz rzadziej, bo jej poziom mierzi mnie z roku na rok bardziej. Do tego blogi. Portale internetowe. Youtube. Twitter. Maile. Facebook, na którym jestem bardzo aktywna. Własny blog. Recenzje dla dwóch portali. I jeszcze staram się zarabiać. I jeszcze śpię 8 godzin dziennie. A co do życia towarzyskiego, mogę powiedzieć tylko, że do dzisiaj wiele osób śmieje się, kiedy mówię „nigdzie nie idę i dzisiaj nie piję”. Bo moi znajomi nie są do tego przyzwyczajeni.
Nie mam czasu być zblazowana. Kultura, która mnie otacza, to konglomerat teraz i wczoraj, bo staram się być na bieżąco z rzeczami, które mnie interesują, ale mam też okresy, w których słucham tylko Beatlesów i oglądam filmy z Marilyn Monroe. Bo kocham Homera i Horacego, Nietzschego i Leibniza, Gombrowicza i Witkacego, Murakamiego i Zadie Smith. Ale uważam też, że Lady Gaga jest najwybitniejszym performerem naszych czasów, uwielbiam Bridget Jones i „Simpsonów”, oglądam anime, czytam mangi, kocham pop i nurzam się w nim jak szczęśliwa świnia. Dostaję fragmenty informacji i pogłębiam wiedzę z zakresu tych, które mnie zafascynują, w kwestii reszty polegam na nagłówkach. Nie wiem, kim są celebrytki z Pudelka i nie oglądam „Tańca z gwiazdami”, ale zawsze znajdę czas, żeby poczytać nowy wpis profesora Vetulaniego. Wybieram. Każdego dnia świadomie. I nie dam się wtłoczyć w ramy pokolenia idiotów, które nie istnieje.
Kiedy kultura zaczyna gnić
Kultura podlega nieustannym przemianom. Widzieliście kiedyś sinusoidę Krzyżanowskiego? Cyklicznie zmieniają się poglądy, pragnienia, marzenia, zasady. Każda epoka ma swe własne cele i zapomina o wczorajszych snach, powiedział jeden sławny facet, i w każdej epoce znajdą się tacy, którzy będą wieszczyć apokalipsę i zgubę, którzy w tym otaczającym ich fermencie twórczym będą widzieli tylko degrengoladę i zgniliznę. Stare jest lepsze, stare jest znane, stare jest bezpieczne. Nowe musi być głupie, bo jest młode i nie zna życia, bo próbuje zmieniać świat, który przecież był bardzo fajny. No, chyba, że nie był. Bo, uchroń nas Panie, mam nadzieję, że nigdy nie cofniemy się już do momentu, w którym kultura będzie sprzedawana na kartki. W którym nowe płyty i informacje o świecie będzie się przekazywało w ciemnych uliczkach i na tajnych kompletach, w którym kultura stanie się elitarna. Chrzanię elitarną kulturę, chociaż i tak mam wrażenie, że istniała zawsze tylko w głowie elit. Ludzie, chodźcie i bierzcie ją wszyscy. Bierzcie z niej to, czego potrzebujecie i tyle, ile potrzebujecie.
To nie jest tak, że internet stworzył nagle pokolenie kretynów. Ilość kretynów w społeczeństwie jest zawsze mniej więcej taka sama, historia świadkiem. Trudno nawet powiedzieć, że mamy gorszych polityków, niż mieliśmy niektórych królów, i że obecnie korupcja i nepotyzm przekroczyły wszelkie granice, bo niech mi ktoś je pokaże, te granice, które niby do tej pory były respektowane. Może tylko dlatego, że ludzi jest coraz więcej. Że internet dał każdemu te 5 minut sławy, że pozwolił wszystkim – bez względu na kwalifikacje – na wyrażenie swojego zdania. I ci, którzy za króla Ćwieczka siedzieli cicho i odwalali w polu pańszczyznę, mogą dzisiaj coś powiedzieć. Nic to, że powiedzieli głupio, ich prawo. Ale czy naprawdę jest ich więcej niż kiedykolwiek? Czy po prostu po raz pierwszy rzesza szarych Kowalskich dostała głos? Ci, których popiskiwania były zagłuszane przed laty przez krzyk elit intelektualnych i politycznych, mogą obecnie przebić się i wejść w polemikę z każdym. Tak jak ja teraz wchodzę, siedząc jak Kowalski w dresie we własnym domu i pyskując do dziennikarza z poczytnego tygodnika z redakcją w stolicy. Bo mogę. Bo pana i mnie, Panie Żulczyk, dzieli kilkaset kilometrów, kilka lat, pozycja i doświadczenie zawodowe. Ale ta różnica nie daje obecnie – sama z siebie – kwalifikacji do bycia autorytetem i nie czuję pokory. Bo jeśli chce Pan narzekać, niech pan narzeka na siebie i nie wciąga w swoje biczowanie innych. Bo oprócz tych lat i kilometrów dzieli nas też to, że Pan jest zblazowany i znudzony światem, a ja ten świat wciąż chłonę jak gąbka, łapczywie i z radością.
Gra w skojarzenia
Tak, gramy w skojarzenia. Nauczyliśmy się tego, że dzieło funkcjonuje zawsze „w odniesieniu”. Szalenie lubię tę grę. To jak nieustające wyzwanie, nauka poruszania się z wyczuciem po planszy pełnej pułapek i skrótów, które znać – jeśli ktoś chce mieć cokolwiek do powiedzenia – po prostu trzeba. Trudno jednak, żeby ktoś bawił się dobrze, skoro nie zna zasad zabawy. Pozostaje ubolewać, że Facebook nie dołącza do regulaminu instrukcji obsługi dla tych, którzy wydedukować jej nie potrafią. Aż strach pomyśleć, co byłoby, gdyby ktoś taki kupił sobie broń. Tam chyba też nie dodają ulotki z rysunkiem tłumaczącym, że jak się strzela, to trzeba odsunąć lufę od twarzy.
Panie Żulczyk, czy myślał pan kiedyś, że to nie internet, ale Warszawa, stolica, że to duże miasto i jego pęd sprawiło, że stał się pan zblazowany, że żyje pan w iluzji tego, że już nic pana nie zaskoczy? Że to może ten Plac Zbawiciela i hipsterskie spędy w Śródmieściu, że pogoń za trendami, że praca w mediach, że oglądanie się na to, co robią inni i bezwiedne naśladowanie tych zachowań, które są po prostu bez sensu? Że ani nie potrzebuje pan Instagrama ani nikt nie zmusza pana do pisania komunikatów zbudowanych ze zdań pojedynczych na Facebooku? Że wystarczyłoby, no nie wiem, po prostu WYJECHAĆ NA CHWILĘ Z MIASTA? Bo miasto, jak internet, też nie jest dla każdego. A na wsi ludzie nie są tak zblazowani. Zwyczajnie nie mają na takie bzdury czasu.
Panie Żulczyk, nic do pana osobiście nie mam. Ale niechże pan przestanie zrzędzić i zrobi sobie wakacje. Od stolicy, od swojego środowiska, od internetu. I proszę uwierzyć mi na słowo – kiedyś nie było lepiej. „Kiedyś” było jedynie wcześniej.
PS – To NIE JEST hejt na Warszawę. Ja lubię Warszawę. Żeby się nikt nie zapowietrzał.