W moim domu nie mówiło się o Bogu. Kościół był budynkiem, a nie wspólnotą wiernych, a ja jako dziecko modliłam się do czegoś, czego nie rozumiałam. Na żadnej ścianie nie wisiał krzyż, na żadnej z półek nie stało Pismo Święte. Długo nie zadawałam pytań. Nie czułam specjalnej potrzeby. Brałam udział w rytuałach, przeżywałam okresy fascynacji mistyką i dużo myślałam. Nie wychowano mnie jednak na kogoś, kto po prostu się zgadza. Nauczyłam się, że mam prawo pytać, wątpić i kwestionować, że mam prawo oczekiwać wyjaśnień, że nie muszę brać udziału w czymś, w co nie wierzę. Kiedy szukałam odpowiedzi, mój dom milczał – nie znał ich i nie wiedział, co robić. Nie znali ich proboszcz ani katecheta, kazali wierzyć, ale ja chciałam rozumieć. Nie potrafiłam inaczej.
To nigdy nie było tabu. O tym się po prostu nie mówiło. Były święta i niedziele, były obyczaje i tradycje, obrzędy i słowa. Kiedy jednak odeszła ostatecznie magia Bożego Narodzenia, kiedy rytuał zagubił smak fascinans, a credo straciło wymiar misterium tremendum, została pustka. Bóg, w którego wierzyli moi dziadkowie, umarł w naszym domu i kolejne pokolenia nie przekazały go swoim dzieciom. Zamknięty w skorupie pustych, pozbawionych sensu rytów, stał się zwyczajem.
W moim domu nie mówiło się o ojczyźnie. Nie używało się wielkich słów, jak „bohater”, „honor”, „poświęcenie”. Mieszkaliśmy w Polsce i to był nasz dom, ale nie wywieszaliśmy flagi w dni świąt państwowych. Nigdy nie mieliśmy flagi. Nie dorastałam w kulcie i cieniu wielkich nazwisk, wielkich dat, nie zastanawiałam się nad sensem defilad i honorowych salw, nie obchodziły mnie medale i czarno-białe, smutne programy w telewizji. Historii nauczyła mnie szkoła – w tej wersji względnie obiektywnej, pozbawionej zaangażowania i martyrologii, piętnując bezlitośnie błędy i nazywając rzeczy po imieniu. Moi nauczyciele byli dla niej bezwzględni. Dorastałam z narastającą niechęcią do bycia Chrystusem narodów, nigdy nie czułam wzruszenia na myśl o powstańcach.
To nigdy nie było tabu. O tym się po prostu nie mówiło. Ojczyzna, w którą wierzyli moi dziadkowie, funkcjonowała na obrzeżach mojej świadomości jako coś, co mnie nie dotyczy. Jako sztuczny konstrukt, z którym nie jestem w stanie się identyfikować, do którego nie czuję nic zupełnie. Którego nie broniłabym własnym życiem, z którego uciekałabym w razie zagrożenia nie oglądając się za siebie. To wciąż jest dom, mój dom, ale nie ze względu nad ideę unoszącą się nad narodem, nie z powodu poczucia więzi z historią, z tymi, którzy umarli za tę ziemię.
W moim domu miłość była prostym pojęciem. Nauczono mnie, że ta prawdziwa nie może ranić do krwi, krzywdzić bezkarnie i poniżać. Że tak naprawdę nigdy nie jest trudna, że nie stawia ultimatum, że pozostaje bezwarunkowa. Że nie trzeba na nią zasłużyć, że zawsze jest na wyciągnięcie ręki i otacza jak kokon, że jest namacalna i łatwa do okazywania. Że musi być okazywana, że trzeba o niej mówić – przynajmniej czasami. Nauczyłam się, że łatwo pomylić ją z uzależnieniem, przyzwyczajeniem, ale że tę prawdziwą można zamknąć w jednym słowie: tak lub nie, że nie ma w niej miejsca na „ale”, „chyba” i „za co”.
W moim domu mówiło się o człowieku. O tym, że krzywda drugiego jest złem, że okrucieństwo nie może być usprawiedliwione, a głupota jest zła. Mówiło się o pięknie i o wartościach, o kulturze i sztuce, o teatrze, filozofii, malarstwie i muzyce, o równości i szacunku, o potrzebie wiedzy. Nie było autorytetów, z którymi nie wolno było wchodzi w polemikę, nie było zasad, których nie dałoby się logicznie uzasadnić. Uczono mnie wybaczać, chociaż dopiero po latach zrozumiałam, jak naprawdę się to robi.
Wiem od zawsze, czym jest godność człowieka, ale nie potrafię wierzyć w wielkie idee jednoczące ludzi, chociaż wiem, że dałoby mi to wytchnienie od wielu dylematów. Dobrze odnajduję się w grupie, ale nie jestem w stanie bezrefleksyjnie wykonywać poleceń. Nie ruszę do walki w obronie religii i poczucia tożsamości mojego narodu, nie podniosę ręki na człowieka, którego celem jest zamach nie na mnie bezpośrednio lub na drugą istotę ludzką, ale na ideę, z którą się nie identyfikuję. Kiedy słyszę o ofiarach wojny, kiedy czytam o Holocauście, nie widzę bohaterów umierających za ojczyznę, widzę cierpienie, fizyczny ból i upodlenie, na które nikt nie powinien być nigdy narażony, niezależnie od wielkości idei, która za tym stoi. I kiedy przyszliby zająć mój kraj, ja sama oddałabym go bez walki w obronie życia ludzkiego, bo nie ma dla mnie większej idei. Bo kraj bez ludzi jest tylko pasem ziemi niczyjej, pustynią pozbawioną wartości i utopioną we krwi, skażoną na zawsze złem. Bo naród może przetrwać bez ojczyzny, ale ojczyzna nigdy nie ocaleje bez swojego narodu.
Nie czuję się patriotką, chociaż chcę tu zostać ze wszystkich sił, chcę poświęcić swój cały potencjał, żeby zmienić na lepsze rzeczywistość, która mnie otacza. Nie chcę wyjechać, zostawić tego za sobą, chociaż wiem, że tak byłoby mi łatwiej. Chociaż marzę o podróżach, chociaż chciałabym zwiedzić cały świat, to tu jest mój dom – mimo, że nie obchodzą mnie przenoszone z miejsca na miejsce krzyże, budowane kościoły, teczki z IPNu i przemarsze wojska. Bo nie wierzę w symbole i nie potrzebuję ich, bo są tylko myślowym skrótem, które w zbyt wielu umysłach przesłoniły prawdziwy sens. Bo mam dość rozmawiania o fladze i godle, o budowaniu kolejnych pomników, bo moja lojalność opiera się nie na życiu historią i ideami, ale na realnej zmianie, bo ta flaga i godło i krzyż to tylko przedmioty, za którymi dopiero kryje się to, co może być warte ochrony. Bo kiedy strzela się do niewinnego człowieka, ta flaga przestaje być flagą i staje się kawałkiem bezwartościowej szmaty, a krzyż – dwoma zbitymi razem patykami. I być może pozostaję naiwna, ale wierzę w zmianę i to, że przyjdą ludzie myślący przyszłością, zamiast tylko tym, co było. Bo mam nadzieję, że ci wszyscy, którzy przelali krew, nie zginęli tylko po to, żebyśmy o nich gadali, bo sądzę, że woleliby być zapomniani, niż mieć świadomość tego, że nie potrafimy wykorzystać wolności, za którą zginęli. Bo nie umierali dla chwały, ale z miłości i za nadzieję – nie dla siebie, ale dla innych, a oddawanie im salwy honorowej i składanie wieńców to za mało, żeby powiedzieć „dziękuję”.
Z szacunkiem patrzę na tych, którzy potrafią połączyć w swoim działaniu wszystko. Którzy, osadzeni w historii, patrzą jednak śmiało w przyszłość, wyciągają wnioski i nauczyli się wybaczać. Którzy rozliczyli się z czasem przeszłym i traktują go jak bezcenny spadek, a nie jak brzemię, które bezustannie sprawia ból i budzi demony wojny. Którzy potrafią pochylić głowę nad grobem powstańców, a potem podnoszą ją spokojnie, nie spluwając dawnym wrogom pod stopy, nie zionąc nienawiścią. Chociaż ja sama tego nie potrafię, nie mogę nie patrzeć z podziwem na charaktery większe od mojego. Nie czuję więzi z tymi, którzy wymachują mi przed twarzą bielą i czerwienią, którzy używają wielkich, pięknych słów, ale gardzą jednocześnie drugim człowiekiem, łakną krwi i zemsty, nazywanej potocznie sprawiedliwością. Nie potrafię pojąć ludzi, którzy nie są w stanie wyciągnąć wniosków i wciąż szukają winnych, wytrwale wybierając na swoich przywódców nie tych, którzy zmienią nasze życie, ale tych, którzy obiecują kolejną demaskację historii. Historii, której nie jesteśmy w stanie cofnąć, w pogoni za którą przesypiamy naszą teraźniejszość. Wyciągnijmy z niej wreszcie wnioski, do cholery, zamiast tylko bezmyślnie klękać. Zacznijmy rozumieć, że patriotyzm to nie tylko piękne mundury, pamięć o AKowcach i hymn, że to przede wszystkim łopata i pot, walka o coś, a nie przeciwko czemuś, inicjatywa, chęć zainwestowania własnej energii i czasu. Że nie można nazywać się patriotą, kiedy zamiast iść do urn ogląda się w telewizji film o bohaterach i słucha pięknych przemów, że naprawdę nie potrzeba nam więcej ludzi, dla których pojęcie ojczyzny sprowadza się tylko i wyłącznie do kultu przedmiotów, których sensu tak naprawdę nie rozumieją.