Szorty kulturalne vol. 18, czyli jak (nie) śmiać się z miłości
Pamiętam, że kiedy pierwszy raz obejrzałam Dirty Dancing (miałam może z 11 lat) w Sylwestra, wróciłam do domu i zażądałam, żeby mnie wieźć do wypożyczalni VHS po kasetę. Kaseta została nielegalnie skopiowana, a ja przez następne 3 dni oglądałam ten film w pętli, po skończeniu przewijając i puszczając od nowa. Wychodziło jakieś 6-7 razy dziennie. Minimum. Trzeciego dnia mama powiedziała, że jeszcze raz usłyszy tę melodię to się porzyga i tak się skończył mój namiętny związek z Patrickiem Swayze.
Od tego czasu sporo się zmieniło, nie tylko to, że z zasady jestem negatywnie nastawiona do filmów o miłości, ale przede wszystkim to, że rzadko oglądam cokolwiek dwa razy. Z zaangażowaniem kolekcjonera oglądam komedie romantyczne i pastwię się nad nimi. Wyjaśniałam już kilkakrotnie, dlaczego oglądam tak wiele złych filmów (jeśli ktoś przeoczył: lubię jak mi jakieś bzdury grają w tle, kiedy wystawiam aukcje na allegro, sprzątam na dysku albo wykonuję inne, niewymagające myślenia prace, a nie chcę profanować tym muzyki), więc nikogo nie powinna dziwić poniższa lista. Zanim ktoś poczuje się w obowiązku uświadomić mnie – ja WIEM, że nie wszystkie filmy z poniższej listy to komedie romantyczne. Wymienione produkcje łączy to, że są (mniej lub bardziej) komediami i mają w tle miłość. Nic więcej.
1. Nasze wielkie rodzinne wesele (reż. Rick Famuyiwa, 2010)
Typowy banał z cyklu: „Oni biorą ślub, ale ich ojcowie się nienawidzą”, tylko tutaj podany na tle rasowym. On jest czarny, ona też niezbyt biała – w zamyśle miało to chyba dodawać fabule…nie, w sumie nie wiem, czego. Wyszła bzdura ze stereotypami w tle. Szkoda jedynie, że gra tu świetny Forest Whitaker (Ostatni król Szkocji), który zdecydowanie powinien cenić się nieco bardziej. Nie oglądać, omijać szerokim łukiem.
2. Duchy moich byłych (reż. Mark Waters, 2009)
Kolejny film z serii „boska klata sexy Matta”. Powiedzmy sobie wprost, Matthew McConaughey jest jedynym powodem, dla którego warto obejrzeć ten film. Nie dość, że produkcja bezczelnie gwałci wyeksploatowaną do granic możliwości Opowieść wigilijną (ileż można?), to jeszcze w roli głównej musimy oglądać Jennifer Garner, która – jak zwykle – wygląda, jakby miała się zaraz rozpłakać. Jest kilka aktorek, które działają mi wybitnie na nerwy i Jen obsadza jedną z czołowych pozycji na tej liście. Ogólnie – nie jest fatalnie, ot typowe romansidło o Uwodzicielu, który zamienia się w Prawdziwego Romantyka pod wpływem Miłości do Tej Jedynej. Można obejrzeć w towarzystwie butelki wina, wyjąc radośnie za każdym razem, kiedy na ekranie pojawi się boska klata. Potem można spokojnie zapomnieć.
3. Jak urodzić i nie zwariować (reż. Kirk Jones, 2012)
Być może jest to film tylko i wyłącznie dla matek oraz dla kobiet, które macierzyństwo planują od 5. roku życia, wybierając imiona przyszłych dzieci na 10 lat przed porodem. Jeśli nie zaliczacie się do żadnej z tych grup – należy spalić nośnik i zakopać kilka metrów pod ziemią. Jones sili się na dowcip, ale wychodzi mu bardzo, bardzo słabo: żongluje banałami, nie wykracza poza to, co oczywiste, a kiedy próbuje grać na emocjach, robi się tandetny. Sorry, ale tak to jest, kiedy mężczyzna próbuje mówić o rzeczach, o których nie może mieć – z racji płci – pojęcia. Nie można było zrobić filmu tylko o ojcostwie? Efekt jest taki, jakby kobieta mówiła o erekcji: byłam, widziałam, nawet miałam w ręku, ale w zasadzie to mogę jedynie zgadywać, jakie to uczucie.
4. Zostańmy przyjaciółmi (reż. Roger Kumble, 2005)
Zawsze mam wrażenie, że Amy Smart ma oczy po bokach głowy, zamiast na twarzy. Nie zachwyciła mnie w żadnym filmie, w jakim ją widziałam, ale tutaj – o dziwo – dotrwałam do końca bez palącej potrzeby sięgnięcia po dużą ilość alkoholu. Ta komedia romantyczna jest bardziej komedią niż jest romantyczna i stanowi to zdecydowany plus. Co prawda, humor nie jest wyrafinowany, wręcz przeciwnie – mamy tu do czynienia z ciężkim, prostackim amerykańskim dowcipem, który opiera się głównie na heheszkach z tego, że facet uderzył się w jądra, a kobieta dostała alergii na homara podczas wystawnej kolacji. Da się obejrzeć, jeśli lubicie pośmiać się czasem z czegoś, co nie wymaga (a wręcz wyklucza) zaangażowanie mózgu. Pozostaje jedynie problem wymowy tego obrazka: Kumble twierdzi, że nie liczy się wygląd, tylko piękno duszy i nawet ktoś potwornie gruby ma szansę na miłość. Oczywiście, dostanie ją wtedy, kiedy już schudnie i zacznie wyglądać jak Ryan Reynolds. Zatem, grubi ludzie – jest dla nas nadzieja.
W ramach bonusów – jedną z głównych ról gra tu Anna Faris, pamiętna Cindy ze Strasznego Filmu. To chyba powinno dać Wam jasny obraz tego, o jakim poczuciu humoru mowa.
5. Bez smyczy (reż. Bobby Farrelly, Peter Farelly, 2011)
Dwóch podtatusiałych pajaców dostaje okazję życia: żony na tydzień zwalniają ich z małżeńskiej przysięgi. Konkretnie z tej części o wierności. Panowie zdają się być ślepi na fakt, że ich partnerki to niezłe MILFy, a oni sami wyglądają…cóż, nie wyglądają i nie są do tego mistrzami podrywu. Wmawiają sobie, że żadna sztuka im się nie oprze i NA PEWNO coś zarwą. Od początku wiadomo, że [spoiler alert] koniec końców przypełzną do swoich żon na kolanach, prosząc o to, aby raczyły ich przyjąć z powrotem. Seans jest doświadczeniem przykrym i wywołującym zażenowanie, przykro patrzeć, że sympatyczny Owen Wilson mógł upaść aż tak nisko, żeby zarobić na chleb. Wymowa jest prosta: facetom po iluś tam latach małżeństwa odbija szajba, szanujmy swoje żony, bo innych nie znajdziemy. Żeby mężczyzna mężczyźnie…taki film…
6. Raj na ziemi (reż. Dawid Wain, 2012)
Królowa filmów-o-niczym Jennifer Aniston wciąż z tym samym zestawem min. To jeden z tych filmów, który jest tak głupi, że aż trudno powiedzieć, o co w nim właściwie chodzi: parka, która przeliczyła się finansowo podczas kupowania mieszkania ląduje w hippisowskiej komunie, gdzie uczy się prostego życia blisko natury, dzielenia się ostatnią koszulą, brania dragów, pokazywania cycków (Jen) i mówienia o emocjach. Miejmy nadzieję, że nie widział tego Milos Forman ani nikt z obsady Hair, bo zejdą na zawał jak jeden mąż.
Paul Rudd po raz kolejny gra tę samą rolę: jest tak dobry, słodki i kochany, że czeka cierpliwie, aż kobieta jego życia zdecyduje się, czy przypadkiem nie kocha bardziej kogoś innego. Jest mężczyzną bez skazy i zmazy, nawet Malin Åkerman nie jest w stanie namówić go do zdrady. Jednym słowem – nuda. Film ma kilka momentów, które zdają się sugerować, że być może da się to obejrzeć na trzeźwo, ale koniec końców jednak się nie da.
7. Wielkie wesele (reż. Justin Zackham, 2013)
Mamy tu gwiazdów jak mrówków, ale ta parada znakomitości nie sprawia, że całość jest wybitna. Bynajmniej. Sztampa, sztampa i jeszcze raz sztampa, chociaż na tle wyżej wymienionych prezentuje się nieźle. W zasadzie to da się obejrzeć i nie zwariować – na seansie bawiłam się nawet nieźle, może dlatego, że spodziewałam się totalnego gniota. Jeśli nie macie wielkich wymagań i szukacie po prostu zabawnego filmidła na wieczór z kumpelkami, można sięgnąć. Moją pełną recenzję znajdziecie tutaj.
8. Stosunki międzymiastowe (reż. Nanette Burstein, 2010)
Wybitne to to nie jest, ale obywa się bez chęci sięgnięcia po łyżeczkę i wydłubania sobie oczu. Drew Barrymone jak zwykle się broni, a z Justinem Longiem tworzy w miarę normalną parę, która nie bije po oczach swoją hollywódzką doskonałością prosto od chirurga plastycznego. Ale to właściwie tyle z bardziej znaczących zalet – Stosunki to sprawnie opowiedziana historia, jakich wiele. Nie ma tu nic, czego nie znaleźlibyście w innych, podobnych produkcjach: nie zaskakuje, nie zrywa z konwencją, nie wnosi niczego nowego do gatunku. Ale nie jest źle – ogląda się przyjemnie, bez uczucia faszerowania się lukrem. Można obejrzeć. W kontekście powyższych tytułów nawet trzeba.
9. Heartbreaker. Licencja na uwodzenie (reż. Pascal Chaumeil, 2010)
No proszę. Nawet najbardziej banalny film na ziemi od razu wydaje się lepszy, jeśli biorą się za niego Francuzi. Potrafią sprzedać nawet tak przewidywalną produkcję bez robienia z widza kretyna i operowania skrajną tandetą. Romain Duris i Vanessa Paradis to niezła para, a pojawiający się w tle akcent polski (chociaż stereotypowy) naprawdę bawi. Chociaż w gruncie rzeczy to wciąż opowieść o Podrywaczu, który znajduje Prawdziwą Miłość (patrz punkt 2.), w wielu momentach można się pośmiać, a seans sprawia przyjemność. Przyjemna, lekka komedia romantyczna na samotny weekend w domu, bardzo odległa od wulgarnych, siermiężnych żartów made in USA.
10. Ja, Irena i ja (reż. Bobby Farrelly, Peter Farelly, 2000)
Jeden z tych filmów, który albo polubicie BARDZO, albo go z marszu znienawidzicie. Mam mieszane uczucia wobec Jima Carreya, ale nie mogę odmówić mu tego, że jest jednym z najlepszych komików naszych czasów. Tutaj go kocham: Ja, Irena i ja to obraz przesiąknięty absurdem, rozegrany brawurowo na granicy dobrego smaku, ale moim zdaniem broni się całkowicie. Jest to zasługa niezłego montażu i Jima, któremu Renée Zellweger uparcie przeszkadza w zrobieniu naprawdę dobrego filmu. Małym minusem jest kilka zbyt dosadnych scen, które wyglądają na skrojone idealnie pod potrzeby amerykańskiego widza. Osobiście polecam, ale mam świadomość tego, że większość z Was twierdzi, że spadłam chyba z byka.
PS – pamiętajcie, że na Fejsie trwa konkursik: na Wasz prace czekam dzisiaj do północy!
(grafika: Ja, Irena i ja)