Za naszych czasów było lepiej. Niebo było bardziej niebieskie, jedzenie – zdrowsze, powietrze – czystsze, dzieci – grzeczniejsze, a narkotyki dawały mocniejszego kopa. No i oczywiście muzyka. Muzyka była bezwarunkowo lepsza. Nie to, co dzisiaj.
Słyszeliście to już? Powtarza to dziadek, ojciec, wujek po 50-tce i ta męcząca ciotka z wielką brodawką na nosie, która żyje w domu z piętnastoma kotami (swoją drogą, zmierzam prostą drogą ku takiemu życiu). Do pewnego momentu przewracaliśmy tylko oczami, słysząc to starcze „bla-bla”, narzekanie na nasze zepsute pokolenie – bo przecież nie jesteśmy ślepi. Tu i teraz jest przecież totalnie i absolutnie zajebiście. My jesteśmy zajebiści.
Gdzieś po drodze od naszego cudownego pokolenia zaczęły odpadać jednostki przedwcześnie starzejące się. Żyjące przeszłością. I czuję, jak po plecach przebiega mi zimny dreszcz, kiedy moi – niewiele starsi lub czasem nawet młodsi ode mnie – znajomi zamieniają się na moich oczach we własnych rodziców, we własnych dziadków. I nagle jedyne, o czym można z nimi porozmawiać, to to, jak drzewiej bywało. W czasach, kiedy biegali beztrosko po zielonych pastwiskach pasając dinozaury z flecikiem przy ustach i słuchali śpiewu ptaków. A ptaki ćwierkały Prząśniczkę, bo to dopiero była muzyka! Nie to, co dzisiaj.
Jak świat światem, starzy narzekali na młodych. Kiedy romantycy dokonywali przewrotu, serca oświeceniowców przepełniała zgroza i odraza. Gdy nadeszli postępowi pozytywiści, banda romantycznych ramoli musiała ustąpić i odejść do lamusa. I tak przez cały czas, aż do znudzenia – jakby ludzkość była niezdolna do przyswojenia tej prostej lekcji, że jedynym powodem, dla którego kiedyś było lepiej jest to, że w owym magicznym kiedyś byliśmy piękni, młodzi i niewinni. Nie wiedzieć czemu wciąż wydaje się nam, że to świat stał się gorszy, mniej wartościowy, pozbawiony kolorów, podczas kiedy to my – to po prostu my staliśmy się nudni do granic możliwości. Bo cechą młodych jest to, że zawsze wiedzą lepiej i czują mocniej, a od starych różni ich to, że zamiast gadać, narzekać i wspominać – przekształcają świat i pompują w niego energię. Tym bardziej warto pamiętać, że być młodym można także wtedy, kiedy w plecach strzyka, a po posiłku pojawia się zgaga – bo to przecież nie biologia, a stan umysłu określa, kiedy dziadziejemy i stajemy się nieznośni i toksyczni dla otoczenia. Niektórym przytrafia się to, zanim jeszcze zobaczą na żywo pierwszego penisa lub pierś kobiecą, inni do samej śmierci nie wiedzą, czym jest zwapnienie duszy.
Ostatnio na Facebooku mój 30-paroletni znajomy zamieścił przepełnioną emocjami tyradę na temat wspaniałej muzyki lat 90., która jest bez porównania lepsza od dzisiejszego gówna puszczanego w radiu i telewizji. Pod spodem – burza braw, kto żyw, kto bardziej zgorzkniały, wszyscy jak jeden mąż płaczą nad odejściem epoki wybitnej kultury, dekady przepełnionej muzyką, od której łzy cisną się same do oczu. Żeby nie było nieporozumień – wciąż mówimy o latach 90. ubiegłego wieku. Jak je zapamiętaliście?
Ci z Was, którzy należą do mojej generacji, którzy urodzili się w latach 80. – zapewne macie dużo ciepłych wspomnień. Świat wydawał się prostszy i bardziej przyjazny, ludzie nie gonili za pieniądzem, a w sklepach można było kupić prawdziwą szynkę i ser. Mieliśmy wówczas kilka lub kilkanaście lat, więc nie obchodziły nas kryzysy ekonomiczne i pojęcie boomu gospodarczego, nie dostrzegaliśmy skali zmian związanych z transformacją ustrojową. Co starsi kojarzą może, że ze mięsa nie kupowało się już na kartki, ale koniec końców większość czasu spędzaliśmy grając w gumę lub spadając z drzew jak dojrzałe śliwki, prosto na kolana i łokcie. Nic dziwnego, że wszystko wydawało się zbudowane z klocków w kolorze kucykowym.
Lata 90. Czasy, w których Polacy wielbili Shazzę, Stachursky’ego, Piaska i Bajm. Na fali zachodniej mody pokochali Just5, Gabrysia Fleszara, LO27 i – wisienka na torcie – Ich Troje. Modnie było słuchać Britney Spears, Spice Girls, Kelly Family (oni to akurat grali od zarania dziejów, ale międzynarodowa sława spadła na nich właśnie we wspaniałych latach 90.), Backstreet Boys i N’Sync. Ludzie z dobrym gustem śmiali się wówczas z Michaela Jacksona, bo kiedy kończyliśmy 14 lat, w dobrym tonie było już zwalczać pop każdą komórką ciała. Lata 90 – wczesne i późne, a wraz z nimi hity: Samba de Janeiro (Bellini), Blue (Eiffel 65), Bailando (Loona), Macarena (Los del Rio), Uh la la la (Alexia), i wielkie gwiazdy: DJ Bobo, Ricky Martin, Enrique Iglesias, Aqua. Eurodance zaliczało własnie szczyt swojej popularności, chociaż – na szczęście – nie trwało to długo. Same dobre rzeczy. Nie to, co dzisiaj.
Kojarzycie te kawałki? Zwykle puszczamy je, kiedy wesele dogorywa już nad ranem i tylko kilka ostatnich imprezowych panter tańczy na stołach bez butów w stanie epickiego upojenia. Słuchamy ich, kiedy kończy się sroga domówka i gospodarz śpi już od godziny, obejmując czule muszlę klozetową, a goście – świnie – piją dalej, chociaż zdecydowanie nie powinni. Czasami do kompletu dorzucamy jeszcze theme song z Króla Lwa albo Pocahontas i nawaleni w cztery trąbki zawodzimy radośnie Ty masz mnie za głupią dzikuskęęęęęęę…Bo – powiedzmy sobie to wprost – jako dzieci lat 90. mamy do tych lat naszych szczenięcych zdecydowany sentyment. I nie ma w tym nic dziwnego. Bo piszę to, słuchając Voyage, Voyage na przemian z Vaya con Dios, chociaż nie znaczy to, że jestem fanką lat 80. Bo nie wszystko co kocham i co budzi we mnie pamięć o najpiękniejszych momentach mojego życia jest dobre, ambitne i wyrafinowane. Bo lubię tez Modern Talking, a na czyjejś 18-stce tańczyłam na stole bilardowym do kawałka Boney M. Rozbierając się, dodam. I za każdym razem, kiedy słyszę Abbę, cieszy mi się twarz i zaczynam przebierać nogami w stronę parkietu. A tak prywatnie, między nami – wolę jazz nowoorleański i trip hop, kocham Chopina, Caba Callowaya i Parov Stelar, a na mojej liście L.U.C. i Cypress Hill sąsiadują z Laną del Rey i muzyką tak bardzo hipsterską, że aż mam ochotę nosić wełnianą czapkę w lecie.
Oczywiście, każdy kij ma dwa końce – jak każda dekada, tak i lata 90. wypuściły na świat utalentowanych muzyków. Nie ma sensu ich wymieniać – przecież wszyscy wiecie, o kogo chodzi. Niezależnie od tego, czy słuchaliście Kalibra44, Eminema, Savage Garden, Robbiego Williamsa czy też może skłanialiście się do muzyki Waszych ojców, sięgając po legendy rocka i metalu, nie możecie zaprzeczyć temu, że w latach naszego dzieciństwa wydarzyło się w kulturze sporo fajnych rzeczy. Nawet jeśli nie wszystkie były wybitne, to przynajmniej dobrze się ich słuchało. Nie to, co dzisiaj.
Dzisiaj mamy czasy gimbazy. Gimbaza zła, gimbaza niedobra. Ludzie, którzy mają po 19 lat i wciąż odrabiają lekcje wieczorami, wsuwając na szkolnych korytarzach kanapki przygotowane przez mamę, patrzą z wyższością na swoich niemalże rówieśników, doszukując się na siłę różnic. Ich nieco starsi koledzy, chociaż wciąż mają mleko pod nosem – ledwo co dostali się na studia i co miesiąc proszą rodziców o kieszonkowe – czują się nagle tacy starzy i tak bardzo doświadczeni. Ostatecznie od gimbazy dzieli ich już 6-8 lat i (na oko) jakieś 15 punktów IQ. My, już (przynajmniej w teorii) będący po studiach, w dalszym ciągu niedojrzali i niepoważni, i na nich patrzymy z wyższością, z taką samą jak na nas spoglądają starsi o 5 lat koledzy. Można by rzecz, że obecnie różnicę pokoleń wyparła wojna generacji, gdzie generacja określa mniej więcej 2-3 letni przedział wiekowy. Pomyśleć, co będzie dalej – nasze dzieci, urodzone w poniedziałek, być może będą już tylko prychać z lekceważeniem na widok tych urodzonych w środę. A my? Nas będą już wówczas trzymać w muzeach i będą robić o nas seriale. Tytuł roboczy – The Walking Dead.
A mnie trochę bolą zęby od tego wszystkiego. Słyszę o gimbazie z ust moich znajomych, którzy na imprezie śpiewają po pijaku Jesteś szalona (ja razem z nimi), doprawiają dubstepem i zupełnie serio lubią Rihannę, jeśli jesteśmy już przy ambitnej i wyrafinowanej muzyce. I myślę po prostu, czy – chcąc tego czy nie – wszyscy jesteśmy gimbazą dla starszego od nas pokolenia, nieważne, czy mamy lat 10, 20 czy 50. Bo niezależnie od tego, czy cenimy Krzysztofa Krawczyka, Deep Purple, Depeche Mode czy One Direction, zawsze znajdzie się ktoś, kto podważy nasze argumenty. I tacy jesteśmy rozczulający, zachowując się w kwiecie wieku jak wąsaci wujkowie i ciotki z brodawkami, siedząc za stołem/na Facebooku i narzekając na młode pokolenie. którego, nieprawdaż, największą winą jest to, że odebrało nam młodość. I którego po prostu nie rozumiemy, tak samo jak nie rozumiano nas.