Zima przyszła tym razem późno, chociaż w pewnym sensie trwała we mnie już od dawna. Kiedy nieodwołalnie skończyło się lato, wpadłam w letarg i czekałam na mróz, który miał zatrzymać na chwilę świat. Bo świat, rozumiesz – mój świat – jakiś czas temu oszalał.
Wiem dokładnie, kiedy na ziemi pod moimi nogami pojawiły się pierwsze pęknięcia. Początkowo delikatnie, kryjąc blizny po rozpadlinach pod obumierającą trawą, zaczęła nagle wyzierać spod butwiejących liści i straszyć ogromem zniszczeń. Myślałam, że to tylko chwilowe załamanie pogody, że to minie, ale myliłam się: wisząca w powietrzu wilgoć i chłodny wiatr zapowiadały najgorsze.
Poza mną był listopad i we mnie też trwał listopad, ten najgorszy jego rodzaj – ciemny i mokry, samotny i przepełniony żalem za tym, co odeszło. I był taki moment, kiedy wszystko stało się obojętne, osunęłam się miękko w ciszę, zamknęłam głowę przed wszystkimi i czekałam już tylko, aż spadnie śnieg. Bo to właśnie on miał wszystko zmienić. Ściąć mrozem, zatrzymać wszelki ruch, magicznie odmienić otoczenie. Wszystko miało być inaczej. Rozumiesz, o czym mówię?
Czas święty, cykliczny, wyznacza rytm moim myślom. Czasami wydaje mi się, jakby zimą minuty mijały wolniej – zmrożone i skraplające się w oddechu, leniwie rozciągające się w godziny. Świat przebiera się na moment, ukrywa pod śniegiem i udaje coś, czym nie jest, popada w od-realnienie i przesadę. Czujemy się jak w bajce, ale to przecież nie jest bajka – gdzieś tam, pod grubą warstwą białego puchu, jest przecież proza życia i brutalna codzienność, od której czasami chcemy uciec.
Lubię ten pierwszy łyk zimowego tlenu, łapczywie wciąganego do płuc. Chociaż marzną mi dłonie, nie potrafię odmówić sobie tej przyjemności: powietrze jest ostre, pachnie mrozem i tajemnicą, świat woła chodź, poznaj mnie na nowo. Rdzawa melancholia krajobrazu odchodzi w zapomnienie, świat zamrożony tchnie pozornym spokojem, ale przecież jest w nim jakaś drapieżność. Czuję się wtedy jak zwierzę, małe i zwinne, buszujące z nosem w śniegu, węszące za świeżą, ciepłą krwią. Nasłuchuję, gdzie – ta-dam-ta-dam-ta-dam – bije najbliższe serce, mam ochotę rzucić się w pościg, tak po prostu, biegnąc przed siebie i ciesząc się nagłym skokiem adrenaliny i przyspieszonym tętnem. Zima kojarzy mi się z pogonią, nieustającą przygodą. I z krwią.
Ostatnie sześć miesięcy odebrało mi wszystko, w co wierzyłam. Po raz kolejny podnoszę się, poddając się zmianom klimatu, ulegam nastrojowi przyrody i żyję zgodnie z jej cyklem. Kiedy jest źle, to właśnie przywraca mi równowagę: świadomość, że pewne rzeczy są nieuniknione i muszą nadejść, wcześniej czy później. I tak jak spadł teraz śnieg, a lód ściął okoliczne kałuże, tak wiem, że nie zostało już wiele czasu do wiosny. Nawet jeśli przyjdzie mi czekać na nią długo, to przecież w końcu poczuję ten zapach wilgotnej gleby, która pachnie tak szczególnie tylko wtedy, kiedy życie wybucha pod skórą i pod ziemią, przywracając wiarę w wyższą logikę rządzącą światem.
Czekam więc, och, tak bardzo czekam. Odzyskałam swoją wolę walki i żądzę krwi, teraz cierpliwie wypatruję tego momentu, w którym odkryję nowe cele, uwierzę w świat odbudowany na nowo. Bo pewne rzeczy mogą wydarzyć się tylko wiosną. Wiesz?