Naprawdę myślałam, że kiedy wyprowadzę się z mojej ukochanej Lwowskiej, nigdy nie zaznam już zimna w domowym zaciszu. OtóżnieMarianie, chciałoby się jednak zacytować Donatę z Superprodukcji Machulskiego. Jest zimno jak cholera i znowu, po raz kolejny już, bębnię zmarzniętymi dłońmi w klawiaturę. Zimo! Rzucam na ciebie pogardę!
To jest jeden z tych wpisów, który mógłby w zasadzie nie powstać. Być może nawet powstać nie powinien? Ostatecznie usiadłam przed komputerem, mając w głowie nie tyle czystą kartkę, co mentalny odpowiednik różowego motka wełny. Szare komórki zwinęły się jakiś czas temu w kłębek i bronią się zębami, kiedy szturcham je ostro zaostrzonym patykiem, przeklęte.
Z myśleniem jest jak z jedzeniem chipsów. Nie można zjeść jednego chipsa (nie kłamcie, to jest fizycznie niemożliwe), tak samo jak nie można raz na jakiś czas wygenerować pojedynczej głębokiej myśli. Jak już się zacznie, trudno przestać. Jedna myśl prowokuje kolejną i tak bez końca, człowiek wpada w spiralę myślenia. Nie wiedzieć kiedy staje się filozofem i zamiast cieszyć się, że dzisiaj dla odmiany nie napieprza go wątroba, duma nad losem wszechświata, poddaje analizie mechanizmy społeczne i boryka się z dychotomią dobra i zła. Najgorzej!
***
Dla R.
Powoli wracam do formy i jak zwykle w takich sytuacjach, szukam drogi wyjścia w ważnych dla mnie ludziach. Są dla mnie odpowiedzią, także na te pytania, których nie jestem w stanie głośno zadać. Przez ostatnie miesiące mozolnie wspinałam się na swoją wieżyczkę, chcąc umartwiać się w samotności i mając na celu zadręczyć się na śmierć świadomością, że nikogo nie obchodzi, co ze sobą zrobię. Bo – tak zupełnie poważnie – śmierć była momentami brana pod uwagę jako opcja. Próbując udowodnić sobie, że jestem wszystkim obojętna, konsekwentnie nie odbierałam telefonów, nie odpisywałam na wiadomości, a zagadujacy do mnie na FB znajomych traktowałam w najlepszym przypadku z uprzejmą rezerwą. A i to nie zawsze. Byłam podła, co do tego nie mam wątpliwości.
Wiesz, to jest tak: jeśli chcesz być samotny, to będziesz. Odepchniesz od siebie wszystkich, zmiażdżysz pod butem każdy cień zainteresowania i wsparcia, jaki otrzymasz. Chyba, że Twoi przyjaciele są tak upierdliwi jak moi. Bo kiedy mówisz do kogoś zostaw mnie w spokoju, czuję się fatalnie, ale nie chcę z tobą rozmawiać, odwalcie się ode mnie wszyscy raz na zawsze, mam już dość tego wszystkiego, a on nie odwala się, tylko stwierdza, że masz go nie wkurzać i będzie dzwonił tak długo aż z nim poważnie porozmawiasz, to jak go nazwać, jeśli nie przyjacielem?
Nie mogłam tego przewidzieć. Nie taki był plan. Chciałam udowodnić sobie, że nikomu na mnie nie zależy, miękko i po cichu wyjść tylnymi drzwiami, zniknąć. Zostawić wszystko za sobą i uciec, nieważne w jaki sposób. Ale jednak coś – ktoś – mnie tu trzyma, nie pozwala odejść, komuś nie podoba się wizja codzienności, w której mnie brakuje. Nie muszą to być miliony. Nawet lepiej, żeby nie były. Bo kiedy zawodzi Cię ktoś, kto jest najbliżej, nie dbasz o tłumy i ich chwiejne uwielbienie, chcesz tylko odzyskać to, co zostało Ci odebrane.
Straciłam zbyt wiele osób, które były dla mnie ważne. Straciłam tych, którzy byli dla mnie najważniejsi na świecie. Chociaż z boku wydaje się to odwracalne – ostatecznie nikt przecież nie umarł – są słowa, których nie da się cofnąć. Zwłaszcza, jeśli wciąż ma się świadomość, że słowa te należało powiedzieć. Każde odejście pozostawiło po sobie bliznę, wciąż jeszcze tkliwą i kryjącą nieoczyszczoną do końca ranę. W środku coś jątrzy się i pali, każde wspomnienie wywołuje ból, ale nie da się zrobić kroku w tył, nie ma drogi do domu.
Może to dlatego, że te relacje są zawsze zbyt intensywne. W głowie wciąż mam przełącznik 1-0, głód wielkich emocji, w których się spalam. Żądam bezwarunkowej lojalności i bezwzględnej szczerości, bo tego samego staram się wymagać od siebie. Być może to za wiele. Ludzie przychodzą i odchodzą, niektórzy tylko zostają blisko na dłużej. Chociaż mówi się, że zimna fuzja jest już możliwa, ja wciąż w to nie wierzę: cząsteczki zderzają się, więc musi nastąpić wybuch, temperatura wzrasta do milionów kelwinów. Efektem jest samospalenie.
I oto jestem – mniej więcej w 2/3 drogi na szczyt wieżyczki, w której planowałam spędzić w osamotnieniu resztę moich dni. Ten cel przestał mnie pociągać, chcę z powrotem na dół, chcę odzyskać moje życie. Znowu tęsknię i mam o co walczyć, pozostał jedynie wybór drogi powrotu. Mogę zejść, stopień po stopniu, powoli i ostrożnie, uważajac na każdy krok, ale to przecież nie w moim stylu. Nie widzę dookoła drzwi, więc szukam najbliższego okna, więc skaczę, jak zwykle, na głowę, licząc na to, że na dole będzie ktoś, kto mnie złapie, będzie amortyzował upadek, albo przynajmniej pomoże pozbierać się z ziemi, jeśli coś sobie złamię. Bo skaczę przecież na ślepo, nie wiedząc,czy trafię na wodę czy na twardą glebę. Ale nie muszę wierzyć i modlić się o cud: mam niezachwianą pewność, że będzie dobrze, bo przecież musi być. Bo przecież wiem, że są tam ludzie, którym mogę powierzyć swoje życie.