Szorty kulturalne vo. 21, czyli hahaha! No.
Pewnemu rolnikowi żona robiła niesamowicie dobre kanapki, kiedy szedł robić na pole. Kanapki ze świeżego chlebka, ze świeżutkim serkiem, wędlinką, sałatką i innymi bajerami. Rolnik pewnego razu poszedł robić w pole, kanapki zostawił na kamieniu jak zawsze… Po kilku godzinach pracy, zmęczony podchodzi do kamienia skonsumować kanapki…a tu ich nie ma! Następnego dnia żona znowu zrobiła mu pyszne, jak zawsze, kanapeczki, rolnik poszedł robić w pole, aby po kilku godzinach pracy zauważyć, że znowu mu ktoś zawinął kanapeczki! Wkurwił się rolnik i postanowił, że następnego dnia będzie patrzył zaczajony za drzewem, jak kto mu podwędza kanapki! Jak pomyślał – tak zrobił. Zaczaił się i patrzy – a tu wielki orzeł nadlatuje i porywa jego drugie śniadanie! Rolnik biegnie za nim. Biegnie, patrzy, że orzeł leci do lasu – rolnik za nim! Orzeł siada miedzy drzewami, odpakowuje kanapki, wyciąga z nich zawartość, wyrzuca wędlinę, ser, sałatę i inne dodatki, bierze dwie kromki chleba, przykłada sobie do piersi i masując swoją klatkę piersiową woła głośno: „O kurwa! Jaki ja jestem pojebany!” (www.joketown.pl)
Ktoś tu jest dziwny. Albo ja, albo ludzie, co to się śmieją w kinie do wtóru pierdnięcia ekranowego protagonisty. Nie to, żeby było coś takiego jak obiektywnie dobre poczucie humoru – chyba nie ma. A może i jest? W każdym razie, ja go go na pewno nie posiadam: często po prostu ordynarnie przeginam. Nawet ja mam jednak wbudowane jakies granice i nigdy nie śmieszyło mnie rzyganie, pierdzenie i prezentowanie na ekranie rozwolnienia, co wyjaśnia, dlaczego nie oglądam Włatców móch, którymi gardzę tak bardzo, jak to tylko możliwe. Ten krótki wgląd w moją duszę pozwoli Wam zrozumieć, dlaczego nie jestem zachwycona poniższymi tytułami. Czy naprawdę wymagam tak wiele?
Na pytanie, jaka według mnie powinna być dobra komedia, odpowiadam krótko: francuska. No, chyba, że za kamerą staje Kusturica i robi Czarnego kota, białego kota. Wtedy płaczę ze śmiechu.
1. Millerowie (We’re the Millers, reż. Rawson Marshall Thurber, 2013)
On jest nie do końca pełnosprytnym dealerem i daje sobie spuścić łomot. Ona tańczy na rurze, ale nie chce uprawiać seksu z klientami, więc chwilę później dowiaduje się, że już nie tańczy na rurze. Pozostała dwójka to zbuntowana smarkula na gigancie i zakompleksiony nastolatek. To logiczne, że połączy ich miłooooość, pokój i wzajemny szacunek. Muszą tylko przemycić parę ton gandzi z Meksyku.
Sam pomysł jest całkiem zgrabny – czwórka życiowych rozbitków wsiada na jeden statek (czyt. do wypasionego kampera) i podróżuje przez Stany and beyond, żeby zrobić interes życia. Obserwowanie ich rozwijających się relacji – przyjaźni, zaufania, a w końcu przywiązania – to chyba najprzyjemniejsza częśc produkcji. Niestety, wciąż mówimy o kinie amerykańskim – pruderyjnym z rodzaju macania cycków przez bluzkę, hihihi. Mamy więc rzeczone macanie, trochę tańca na rurze w wykonaniu Aninston, która – jak przystało na Meg Ryan vol. 2 – będzie teraz do samej śmierci grać w komediach romantycznych i gatunkach pokrewnych podobne role, gagi z robieniem loda w roli głównej, a także nastoletnie jądra spuchnięte po ataku jadowitego pająka. Haha. Eksplozja śmiechu.
Przaśne, chyba właśnie tego słowa szukam. Śmieszne o tyle, o ile ktoś łaknie filmów z Mary Jane w roli głównej. Nic specjalnego, chociaż mogło być gorzej.
2. Stażyści (Internship, reż. Shawn Levy, 2013)
Nie wiem czy Owen Wilson i Vince Vaughn są kumplami, ale na ekranie tworzą niezły duet. Sam film jest natomiast arcydziełem marketingu: idziemy do kina ma 2-godzinną reklamę Google, za którą jeszcze na wstępie musimy zapłacić. Niesamowite, polać temu, który to wymyślił.
Nie myślcie jednak, że to kiepski film – chociaż nie ma tu nic nadzwyczajnego, można się trochę pośmiać i sama historia jest doprawdy urocza: dwóch noobów dostaje się na staż do internetowego giganta po tym, jak tracą pracę handlowców. Są jednymi z wielu. Jakie mają szanse na późniejsze zatrudnienie? No właśnie: OGROMNE. W końcu Stażyści to kolejna wariacja baśni o Kopciuszku, który miał trochę ikry i trochę farta w życiu, więc w efekcie zarwał księcia. Amerykański sen wciąż ma się świetnie – kino przekonuje, że to nieważne, skąd pochodzisz i ile posiadasz, liczy się hart ducha, odwaga, prawdziwa przyjaźń i lojalność. I inne takie bzdety. Ku pokrzepieniu serc w dobie kryzysu ekonomicznego.
Sam kryzys jest przecież w Stażystach widoczny: dwaj doświadczeni (także przez życie) handlowcy nie mogą znaleźć pracy, świetnie wykształceni młodzi ludzi obwiniają system, który nie daje im perspektyw zawodowych i każe szukać zajęcia poniżej swoich kwalifikacji. Walka o etat jest bardzo zażarta i przypomina najeżony geekowymi przeszkodami tor: stażyści będą musieli grać w quidditcha, wymyśleć przełomową aplikację, zostać specami od sług Google’a. Koniec końców to lekkie, przyjemne kino dla osób, które nie mają wielkich oczekiwań i chcą się pod prostu odprężyć, oglądając nową wersję czegoś, co widzieli już przedtem tysiące razy. Jeśli więc nie przeszkadza Wam obcowanie z 2-godzinnym spotem reklamowym – można obejrzeć.
3. Wampirzyce (Vamps, reż. Amy Heckerling, 2012)
CO. ZA. DNO. Nie wiem, dlaczego w ogóle to obejrzałam – chyba przez jakimś kinowym seansem zobaczyłam reklamę i stwierdziłam, że może to i głupie, ale może nawet zabawne będzie. Zapowiadało się na pastisz, autoironię…
Ale nie. Pastisz trzeba umieć zrobić – pani reżyser się nie udało. Wampirzyce nie są ani śmieszne, ani ironiczne, ani poruszające. Próbują być tym wszystkim, ale obserwowanie nieudolnych prób wywołuje w widzu co najwyżej litość.
Wampirzyca nr 1, Goody, jest stara, doświadczona i nieco znużona, chociaż wozi się w ciele Alicii Silverstone, więc nie ma w życiu aż tak ciężko. Wampirzyca nr 2, Stacy, (w tej roli Krysten Ritter, etatowa przyjaciółka głównej bohaterki w każdym filmie), jest młoda i chuda, a do tego zakochana. W człowieku. Człowiek nazywa się Van Helsing. Z TYCH Van Helsingów. Jakby mało było problemów, zębate truposzki mają jeszcze szefową, mocno stukniętą Cisserus (Sigourney Weaver upada z hukiem), która najchętniej zeżarłaby cały świat. A, jest jeszcze Vlad (Palownik) i Vadim, czyli Justin Kirk, czyli facet, który grał brata Nancy w Trawce. Trudno powiedzieć coś więcej o tej produkcji, bo tak naprawdę niewiele się tu dzieje – dziewczyny snują się po Nowym Jorku między pracą (deratyzazja – w końcu czasami trzeba coś zjeść, a są zbyt dobrusie, żeby gryźć ludzi), imprezą i trumną, w międzyczasie rozmawiają i spotykają mężczyzn swojego życia. Film próbuje balansować na granicy komediodramatu i niby-to głebokiej refleksji, ale wszystko co dostajemy, to straszne smuty i mądrości za dychę wygłaszane przez dwie laski z kłami. To wszystko okraszone w dodatku fatalnymi efektami specjalnymi.
Nie oglądajcie. Poważnie.
4. Roman Barbarzyńca (Ronal barbaren, reż. Kresten Vestbjerg Andersen, Thorbjørn Christoffersen, Philip Einstein Lipski, 2011)
Mam poważny problem z zaklasyfikowaniem tego filmu do kategorii „dla dzieci” lub „dla dorosłych”. Z jednej strony, nie znam osobiście zbyt wielu dorosłych z tak wszawym poczuciem humoru jak to prezentowane tutaj, z drugiej – o ile żarty o pierdzeniu, bekaniu i rozwolnieniu mogą rozbawić nieletnich, to jednak te o penisach i cyckach wydają się nieco nie na miejscu. Film jest przesycony seksem w najgorszej odsłonie, a sytuację pogarsza tylko Anna Mucha podkładająca głos pod jedną z głównych postaci. W dodatku grafika jest w najlepszym wypadku paskudna i nie chce być inna.
Gdybym miała określić grupę docelową dla tego obrazu, byliby to nadpobudliwi gimnazjaliści z fakultetem z matematyki. W brudnych, usmarkanych spodniach. Z gatunku tych, którzy kobiecy biust jeszcze przez długie, długie lata będą oglądać faktycznie tylko na ekranie.
Wulgarny, prostacki, obrzydliwy, nudny, brzydki, toporny, jeszcze raz brzydki, kiepsko zrobiony, totalnie bezwartościowy…tak, to chyba mniej więcej tyle.
(grafika: Roman Barbarzyńca, Wampirzyce, Millerowie, Stażyści)