Szorty kulturalne vol. 20, czyli sci-fi 2013 – klęska urodzaju
Rok 2013 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Zwłaszcza w obrębie kina sci-fi klęsk było calkiem sporo – może nie wszystkie spektakularne, ale za to jedna po drugiej. Tak, moi najmilejsi – dzisiaj będę malkontentem. Bo obejrzałam większość głośnych filmów sci-fi z zeszłego roku i jestem bardziej na nie niż na tak. Chociaż ilość jest zacna, jakość niestety… nie jest.
Może ja wymagam za wiele? Oczekuję zabawy i rozrywki na poziomie, więc spodziewam się, że w filmie bohaterowie będą rozmawiać. Rzucą dobrym żartem, ciętą ripostą, poironizują trochę. A jeśli rozmawiać nie będą, to niech milczą z klasą i pozwolą czynom mówić za siebie. Zresztą, przecież nie muszę się śmiać: chętnie dam się też poruszyć, przerazić, skłonić do refleksji. Żądam jednak bycia wciągniętą w wir wydarzeń! Tymczasem mam wrażenie, że ze wszystkich gatunków (wyłączając może komedie romantyczne, bo to już jest zazwyczaj dno i kilometr mułu), sci-fi rozczarowuje najbardziej, obiecując jednocześnie najwięcej.
To jest ten moment. Moment, w którym obrońcy wymienionych poniżej tytułów mogą zacząć szczerzyć kły, bo zaraz rzucą mi się do gardła. Bo jestem snobem i pretensjonalnym padalcem, oczekuję – co za idiotka – że film będzie miał fabułę. Najlepiej taką, której nie jestem w stanie streścić już po 10 minutach od rozpoczęcia seansu. O co mi tak naprawdę, do cholery chodzi? Ano o to, że są filmy, w przypadku których opis dystrybutora zamieszczony na ulotce jest spoilerem. Bo poza tym, co tam ujęte, nic się w filmie nie dzieje. Nic, czego przeciętnie inteligentny widz nie mógłby wydedukować z plakatu. Plakatu, co warto dodać, najczęściej równie dennego jak film. What’s your problem, bitch – czy o to chcielibyście zapytać? Odpowiadam zatem: my problem polega na tym, że się nudzę. Nudzę się jak cholera. A nikt mnie nie przekona, że w kinie rozrywkowym jest coś ważniejszego od zapewniania rozrywki.
Nie to, że nie lubię sci-fi. Bardzo lubię! Z uwielbieniem wspominam Matrixa, przyjemność (chociaż trochę perwersyjną) sprawiło mi oglądanie Obcego, ostatnio zachwyciły mnie Dziwne dni. Lubię Przez ciemne zwierciadło, Pandorum wbiło mnie w podłogę, Incepcja – utrzymała w napięciu przez 2,5 godziny. Brazil, Truman Show, Mroczny rycerz… mam wymieniać dalej? Bo przecież to wszystko wciąż sci-fi, nawet jeśli te tytuły pochodzą z bardzo odległych względem siebie zakamarków gatunku.
Fakt, nie bawią mnie filmy, w których fabuła jest tylko pretekstem do spektakularnego mordobicia. Ani takie, które są tylko popisem możliwości ekipy od efektów specjalnych. Nie jestem geekiem. Lubię ładne obrazki, ale zamiast nich wolę element zaskoczenia, dlatego grzeje mnie w duszy myśl o Cube, a Avatara uważam za najbardziej przereklamowany film dekady (więcej hejtu znajdziecie tutaj).
W ubiegłym roku mieliśmy prawdziwą plagę urodzaju filmów sci-fi. Urodzaju dlatego, że nowe produkcje wychodziły częściej niż stereotypowy geek zmienia dres, a plagę – bo chciałoby się powiedzieć, że Hollywood poszło w ilość, a nie w jakość. Nie powiem tego jednak, bo cenię sobie konsekwencję i nie mogę winić amerykańskiego kina popularnego za to, że realizuje stary, dobry model produkcji taśmowej.
Sci-fi dobre, sci-fi złe. Tych drugich powstaje – niestety – więcej. Przyjrzyjmy się jednak z bliska…
1. Pacific Rim (Pacific Rim, reż. Guillermo del Toro, 2013)
Dawno już nie dałam się tak nabrać. Nakłamali mi, że to ponad 2 godziny szalonej jazdy bez trzymanki i na pewno będę się świetnie bawić. Ja tymczasem myślałam, że zdechnę. Jak tylko przypomnę sobie, kto mnie zrobił w konia, mamiąc zabawnymi dialogami i w ogóle zajebistym humorem, to ta osoba zawiśnie. Dziękuję tylko bogom, którzy mają mnie w swej opiece, bo nie poszłam na to do kina, chociaż zamierzałam. Dziękuję, naprawdę.
Pacific Rim ma bardzo efektowne efekty i to w zasadzie wszystko, co jestem w stanie o tej produkcji powiedzieć. Podczas oglądania w pewnym momencie zaczęłam czytać skład na opakowaniu pieczywa chrupkiego i ta czynność pochłonęła mnie do tego stopnia, że mogłam coś przeoczyć. Fabułę streszczę Wam jednym zdaniem: wielkie potwory napieprzają się z wielkimi robotami. Koniec streszczenia.
Wiedziałam od początku, że nie powinnam oczekiwać głębi na poziomie Boskiej komedii, ale spodziewałam się czegoś, co – nie męcząc mózgu – zajmie moją uwagę. Tymczasem jeśli dobrze pamiętam, to nawet na Transformersach (część 1.) zdarzyło mi się zaśmiać. Tutaj, chociaż naprawdę się starałam, nie udało mi się wydobyć z piersi nawet słabego rzężenia. Jeśli miałabym wskazać film, który rozczarował mnie w 2013 roku bardziej, na myśl przychodzi mi tylko Jeździec znikąd. A jeśli widzieliście to dzieło, sami rozumiecie, że trudno upaść jeszcze niżej.
2. 1000 lat po Ziemi (After Earth, reż. M. Night Shyamalan, 2013)
Prawdopoobnie największa zeszłoroczna porażka w obrębie gatunku. Na plus – są ładne plenery i dużo zieleni, dzięki której oko sobie odpoczywa. Na minus – cała reszta. Znęcanie się zacznijmy jednak od tego, że młody Jaden Smith być może ma w sobie jakiś talent, ale na pewno nie aktorski i nawet najostrzejszy trening nic tu nie da. Chłopak dokonuje niemożliwego: jest pretensjonalny i drętwy nawet wtedy, gdy w milczeniu stoi odwrócony plecami do widza. Za to chyba powinno dawać jakieś nagrody (jedną od razu dla Kristen Stewart). Momentami aż przykro się robi, jak człowiek patrzy na tę mękę – nie wiadomo, czy wódkę lać dla rozluźnienia, czy po prostu przymknąć oko na to, że Jaden gra, jakby ktoś go do tego zmuszał. Will natomiast…cóż, nie jestem jego fanką. A po tym filmie z pewnością nie zostanę.
Fabularnie jest to może i jakiś pomysł, ale co z tego, skoro wieje nudą i zamiast akcji mamy kino familijne i zdecydowanie zbyt dużo plastiku na wyposażeniu dzielnych wojowników. W skrócie: syn biega po lesie, ojciec w tym czasie umiera. Jedyna zagadka to – umrze, czy nie? Ale muszę przyznać szczerze: naprawdę mało mnie to obchodziło.
Dlaczego ten film jest taki słaby? Ano spójrzcie tylko, kto jest reżyserem (i, o zgrozo, współautorem scenariusza). Mowa o facecie, któremu w życiu udało się tylko raz coś dobrego, co obecnie mozna uznać już za wypadek przy pracy. Wszystko jasne?
3. Wolverine (Wolverine, reż. James Mangold, 2013)
Wiecie co – nie. Przemyślałam sprawę. TO jest najsłabszy zeszłoroczny film sci-fi. Znęcałam się nad nim tutaj. Polecam też recenzję Zwierza.
4. Elizjum (Elysium, reż. Neill Blomkamp, 2013)
Cały czas myślę, że JUŻ TO GDZIEŚ WIDZIAŁAM i nie mogę sobie przypomnieć, gdzie. Prawdopodobnie dlatego, że nie chodzi tu o konkretny film, ale o potwornie wyeksploatowany motyw podany w przeciętnej formie. Klimat próbuje udawać trochę jakby Dystrykt 9 z tym całym brudem, smrodem i padliną, ale wszyscy pamiętamy, że Dystrykt był filmem do myślenia, a nie do oglądania Matta Damona.
Elizjum ma potencjał na dobry film z wbudowanym dylematem etycznym, który mógł zostać pogłębiony o refleksję nad problemem podziałów społecznych i nierówności oraz rozterki moralne głównego bohatera. Ale nie, po co. Wyżej wymieniony bohater jest ślachetny aż do porzygu – chociaż decyduje się na udział w misji ze względu na chęć ochronienia własnego tyłka, to koniec końców wyjdzie z niego American Hero i bez chwili wahania odda ów tyłek sprawie. To takie piękne. Ned Stark byłby dumny.
Równość dla wszystkich! Każdemu według potrzeb! Śmierć burżuazji! Władza dla klasy robotniczej! Nie wiem jak Wy, ale ja z chęcią zobaczyłabym drugą część Elizjum. Tak po prostu, chciałabym zobaczyć jak historyczny schemat się powtarza. Taka jestem wredna, o.
5. Niepamięć (Oblivion, reż. Joseph Kosinski, 2013)
Niepamięć to taki zabawny film, który mi się w sumie podobał, ale trochę się tego wstydzę. Tutaj tłumaczę, dlaczego. Jeśli nie przeszkadza Wam żonglowanie archetypami i schematami, to możecie bawić się podczas seansu równie dobrze, jak ja. I może nawet dać się zaskoczyć – jak ja. I zobaczcie koniecznie scenę z basenem.
6. Intruz (The Host, reż. Andrew Niccol, 2013)
Kolejny mocny kandydat do miana Gniota Roku. Wspominałam kiedyś już o nim na blogu, więc się zacytuję:
Sama jestem sobie winna – widzę na plakacie „film oparty na powieści autorki Zmierzchu” i zamiast kliknąć „usuń”, to ja, głupia, oglądam. Intruz to ponad 2 godziny potwornej nudy, która wwierca się w mózg i przyprawia o płacz. Podczas seansu zdążyłam:
– obrać ziemniaki
– usmażyć sobie frytki i je spożyć
– przeprowadzić dwie rozmowy telefoniczne
– posegregować pranie
Wszystko to powinno Wam zobrazować, jak bardzo wciąga ta produkcja. Od kina rozrywkowego, kierowanego głównie do nastolatek naprawdę nie wymagam cudów, ale bez przesady. Film do obierania ziemniaków – i do niczego więcej. Tylko jeśli chcecie obierać je przez 130 minut, zadbajcie o jakąś armię do wykarmienia. W innej sytuacji po prostu tego nie oglądajcie.
Skoro powyżej próbowałam streszczać filmy w prostych słowach, spróbuję i teraz: rozmemłana dziewica (chyba) z Obcym w środku szlaja się po pustyni, uciekając przez innymi Obcymi. I to byloby na tyle. Jeśli skończyliście podstawówkę, omijajcie szerokim łukiem.
Nie, to nie jest ta dziewica. Zwariowaliście? Przecież uciekła kiedyś z Orlando Bloomem. Ale też ma w sobie Obcego.
7. World War Z (World War Z, reż. Marc Forster, 2013)
Normalnie zaskoczenie roku. Wszyscy wmawiali mi, że film ten wyróżnia się na tle gatunku, a nawet go redefiniuje, że jest jak świeża bryza w zatęchłym, śmierdzącym trupem świecie zombie.
Otóż nie jest.
To typowe filmidło o umarlakach, w którym największym zaskoczeniem jest to, że ktoś zapłacił tyle pieniędzy Bradowi za występ w tak cieniackiej produkcji. Chciałoby się powiedzieć: been there, done that i trudno oprzeć się wrażeniu, że oto człowieka dopadło déjà vu. To niepokojące uczucie mija jednak szybko i nadchodzi ulga: to był po prostu inny film o zombie! Inny, ale taki sam. Tyle, że ten jest z Bradem, który jednocześnie stanowi najjaśniejszy – bo wciąż dość przystojny – punkt w tym tunelu.
W filmie chodzi o to, że są zombie i dzielny Brad musi ocalić planetę. Proste, logiczne.
W zasadzie to nie do końca sci-fi, ale jestem prawie pewna, że jeszcze o World War Z nie pisałam, a tak wybitne dzieło nie może pozostać bez komentarza. W każdym razie mam pewne skojarzenia z moimi najbardziej nieulubionymi serialami ever – Wrogim niebem (Falling Skies) i – przede wszystkim – The Walking Dead. Tam też nic się nie działo. I nie, nie przekonacie mnie do tych seriali.
8. Riddick (Riddick, reż. David Twohy, 2013)
Gdybym była sprawiedliwa, w tym miejscu też zaczęłabym narzekać. Ale nie jestem, bo kocham się w Riddicku i uważam, że Vin Diesel jest absolutnie cudowny (zobaczcie na jego przykładzie, jak się powinno prowadzić profil na FB będąc międzynarodową gwiazdą – Vin robi to samodzielnie. Czyż nie jest słodki?).
Moją recenzję Riddicka znajdziecie tutaj.
9. Iron Man 3 (Iron Man 3, reż. Shane Black)
Chociaż wiele osób pewnie się ze mną nie zgodzi, trzecią część Iron Mana uważam za najlepszą z cyklu. Prawdopodobnie z tego samego powodu, dla którego sądzę, że seria (em)X-Men ma tylko jedną odsłonę godną uwagi i jest to X-Men: Pierwsza klasa. To proste: w obydwu przypadkach bohaterowie mają osobowości, a nie tylko ich namiastki.
Tony Stark, uroczy bajerant i król dupków, nareszcie dorasta. Przestaje sypać błyskotliwymi ripostami jak gejsza na kokainie i na moment poważnieje, nie tracąc nic ze swojego zadziornego uroku. Odsłonięcie jego słabości jest przejmujące i prawdziwe, obserwujemy upadek bohatera jak w Skyfall i przez chwilę myślimy nawet, że i duch został złamany, wstrzymujemy oddech i…
Nie, spokojnie. Iron Man to w końcu chłop ze stali, metaforycznie i niemetaforycznie mówiąc. Boski Robert potrafi się ogarnąć i odzyskuje poczucie humoru, zbiera swoje zagubione na chwilę jądra i przestaje się mazać. W efekcie jest tu wszystko: dowcip i akcja, psychologia i rozterki, forma i treść. I to jest właśnie sci-fi, o jakie walczyli nasi ojcowie.
10. Dark Skies (reż. Scott Stewart, 2013)
Ta mało popularna produkcja przyjemnie zaskakuje. Niby takie nic, a jednak konsekwentnie buduje klimat. Inny reżyser pokazałby Obcych w całej krasie z ginekologiczną dokładnością, ale tutaj każą się raczej domyślać i zastanawiać. Well played, man.
Zaatakowana rodzina się boi i widz może uwierzyć w ten strach. Nie ma tu heroizmu i hamerykańskiego patosu, jest desperacja zwierzęcia zagnanego w róg klatki, złapanego w pułapkę. Jak widać – niewielki budżet nie musi ograniczać, jeśli dyrygujący produkcją gość (lub gościówka) ma odrobinę empatii, a nie tylko kasę fiskalną w głowie. Dark Skies nie jest produkcją wybitną, ale ma w sobie to coś. Jeśli lubicie tematykę porwań przez Obcych, warto się przyjrzeć z bliska.
Uwierzycie, że to nawet nie połowa? Wciąż nie widziałam Gry Endera, Kolonii, The World’s End, Escape from Planet Earth, Człowieka ze stali (chyba nie planuję), głośnej Grawitacji, drugiej części Igrzysk śmierci (pierwsza zachwyciła mnie tak niezmiernie, że też się poważnie zastanawiam, czy sobie nie darować), Nocy oczyszczenia, Europa Report, nowego Thora, ani ostatniego Star Treka. Przede mną także dwa filmy, których obejrzenia nie mogę się doczekać: Kongres oraz Rekinado. Te dwa ostatnie MUSZĄ mnie zachwycić, nie widzę innej opcji.
(grafika: Elizjum, Pacific Rim, Niepamięć, Riddick, 1000 lat po ziemi, Wolverine, Iron Man 3, Dark Skies, Intruz, World War Z)