To ci się przyda – Chrome dla lamerów, refleksja gratis
Nie jestem geekiem. Chyba widać. Chociaż mój świat ma dopisek .com, wciąż myślę analogowo. Lubię jednak ułatwiać sobie życie, nie znoszę marnować czasu i energii na idiotyczne czynności – nawet, jeśli zajmują tylko kilka sekund. Przetwarzając potworne ilości danych każdego dnia muszę mieć jakiś system porzadkowania informacji – bez tego dawno zginęłabym w natłoku bitów, słów i obrazów, nie mogąc znaleźć niczego, co dla mnie istotne.
Z książkami radzę sobie lepiej. Po prostu pamiętam. Wiem, który tytuł zdjąć z półki, kiedy szukam psychoanalitycznych interpretacji baśni, wiem, po co sięgnąć, kiedy potrzebne mi są filozoficzne koncepcja czasu czy opracowania na temat szamanizmu.
W internecie pamiętać nie muszę. Moją pamięcią (wesja 2.0) jest spis zakładek w przeglądarce Chrome (od niedawna zintegrowany z kontem użytkownika google, co jest fantastyczne, kiedy człowiek loguje się na cudzym komputerze, albo instaluje nowy system), rozsiane po różnych miejscach spisy linków. I zapominam. Skupiam się na moment na kolekcji fantastycznych zdjęć czy dobrym tekście, a kiedy przez przypadek zamknę zakładkę, nie wiem, jak ją odnaleźć. Historia wyszukiwania nie rozwiązuje problemu – przy setkach otwieranych dziennie stron nie jestem w stanie dotrzeć do tego, co zgubiłam.
Odruchowo klikam w linki, które na FB i Twittera wrzucają interesujący ludzie. Kiedy chcę posłać taki link dalej, nie pamiętam, od kogo go mam. Informacje żyją krótko, za krótko, zastanawiam się, po co je w ogóle przechowywać, skoro już wiem, że nigdy do nich nie wrócę? Rzadko czyszczę czytnik RSS, blogi, których nikt nie aktualizuje, zalegają w nim całymi miesiącami. Okłamuję się, że kiedyś je przeczytam. Nie przeczytam. Nie mam na to czasu.
Dane są szczątkowe, fragmentaryczne. Czytam nagłówki wpisów, omiatam je wzrokiem, przeglądam zdjęcia. Rzadko zatrzymuję się na dłużej. Nie ma czasu, jest tak wiele do przejrzenia. Pobieżny research pozwala trzymać rękę na pulsie, wiedzieć, co i gdzie się dzieje, być in, bezustannie in. Mówię sobie sprawdzę to później, ale nie sprawdzam. Dodaję kolejne pozycje do listy watch later na YT, zakładka „później” w Chrome pęka w szwach. „Później” nigdy nie nadchodzi, zawsze jest TERAZ, bezustannie teraz, oglądanie się za siebie wydaje się takie bezsensowne.
Mam problem ze skupieniem uwagi na dłużej niż 20 minut. Przerywam w połowie odcinki seriali, wychodzę zrobić herbatę, wziąć prysznic, piszę akapit do nowego tekstu, odpisuję na maile. W domu nie jestem w stanie obejrzeć spokojnie filmu – zwłaszcza, gdy zostaję sama – siedząc spokojnie, nie przemieszczając się, unikając rozproszenia. A przecież jestem taka spokojna. Przecież to nie nerwy. Mam po prostu wrażenie, jakby w mózgu bezustannie coś mi wybuchało, jakby aktywowały się coraz to inne jego rejony i wysyłały sygnał, że robienie tylko jednej rzeczy jest przecież stratą czasu. A ja na punkcie czasu mam poważną obsesję.
***
Miałam napisać tylko akapit wstępu i przejść do meritum, ale… no właśnie. Chyba wszystko jasne. W każdym razie – od pewnego czasu chciałam napisać parę zdań o tym, jak funkcjonuję w moim niezwykle udanym związku z komputerem. Leciwy już nieco pecet ostatnio nieco chorował i kuracja, jaką mu zafundowałam, pociągnęła za sobą poważne zmiany.
Każdego dnia na FB i Twitterze bombardują mnie newsy o super-ultra-zajebistych aplikacjach, wtyczkach, rozszerzeniach i narzędziach, które MUSZĘ mieć, jeśli chcę zaoszczędzić czas, energię i wydajnie żyć w internecie. Problem polega na tym, że najczęściej nie mam czasu ani energii nawet na to, żeby przeczytać newsa (albo gorzej – cały obszerny artykuł) i zaistalować opisane cudo, a co dopiero zacząć z niego korzystać. Czasami jednak daję się namówić, np. wtedy kiedy Paweł Opydo coś poleca, bo gość potrafiłby ślepemu wcisnąć kalejdoskop i jak pisze w poście, że MUSZĘ, to znaczy, że muszę. Na razie dałam się namówić m.in na Pocket (przechowuję tu wszystkie najważniejsze dla mnie linki, które chcę mieć pod ręką).
Chociaż nie jestem geekiem, to wiem, że spora część z Was to humaniści z krwi, kości i tkanki mózgowej i na pewno jest wśród Was wiele osob, które wciąż mają pocztę na Onecie lub Wp.pl i nie wiedzą, co to Dropbox. Postanowiłam więc, że podeślę Wam kilka przydatnych gadżetów, które są w obsłudze proste jak konstrukcja cepa (w końcu je opanowałam), darmowe (ważne!) i naprawdę ułatwiają życie człowieka internetu, zwłaszcza człowieka początkującego. Tym bardziej oblatanym w tym momencie już dziękuję, niczego się ode mnie nie nauczycie. Ten wpis dedykuję tym, którzy nie potrafią zrobić print screena i wstydzą się zapytać, jak się do tego zabrać.
Rok temu miałam tylko jedno postanowienie noworoczne: jeśli ten francowaty Windows wyłoży się jeszcze raz, to rozwodzimy się definitywnie. To była tylko kwestia czasu – jeśli mówi się, że pewne są tylko śmierć i podatki, to ja do listy dorzucam jeszcze bluescreena. Wiecie, ten moment, kiedy na ekranie zamiast pulpitu pojawia się niebieskie tło i białe literki i wiadomo już, że wszystko szlag trafił i można już tylko pić. Dokładnie 30 grudnia 2013 WinXP pokazał mi, co to znaczy złośliwość rzeczy martwych i spektakularnie zdechł, mówiąc bezczelnie coś w stylu „sorry, fatal error”. Nic to – z Windowsem spędziłam ostatnie 13 lat życia, więc nauczona doświadczeniem i tak trzymam wszystkie ważne rzeczy na zewnętrznych dyskach, na chmurze albo przynajmniej na odrębnych partycjach. Ale miarka się przebrała. Na Maka póki co mnie nie stać (albo MacBook Air albo nic), pozostał więc Linux. Ubuntu spisuje się póki co nieźle i naprawdę nie jest trudniejszy w obsłudze niż Windows. Ma też swoje słabe strony, jasne, ale jeśli tak ja ja jesteście zmęczeni zawodnością Windowsa (5 przymusowych reinstalacji w ciągu ostatnich 3 lat), zastanówcie się nad przesiadką. To naprawdę nie boli, a instalacja trwa tylko kilkanaście minut. Warto zainstalować sobie LInuxa na drugiej partycji przynajmniej jako drugi system – na wszelki wypadek. Wiecie, Windows to Windows. W końcu padnie. Zawsze w końcu pada. Tak jak smartfon Samsung zawsze się wcześniej czy później zawiesi.
Chrome
Jeśli nie macie jeszcze Chrome to miejcie, serio. Pracuję jednocześnie na pierdyliardzie zakładek i wydajność przeglądarki jest dla mnie naprawdę ważna. Tam, gdzie najnowszy Firefox protestuje i wyłącza się niespodziewanie z powodu przeciążenia, Chrome dalej śmiga. Nie wiem jak sprawdzają się nowe wersje IE, ale z drugiej strony nie wiem też, czy ktoś jeszcze jeździ dyliżansem.
Jakiś czas temu wprowadzone w Chrome przypisywanie zakładek do konta jest moją ulubioną aktualizacją 2013 roku. Wiecie – system zdechł, przez ułamek sekundy myślę, że teraz będę ręcznie wydłubywać zakładki i hasła z folderów systemowych, a tu nagle niespodzianka, loguję się do swojego gmailowego konta i wszystko jest po staremu.
Życie z Chrome ułatwiają mi sprytne rozszerzenia, które po zainstalowaniu wyświetlają się w formie ikonek obok paska adresu. Mam zatem małą aplikację do sprawdzania konta gmail, która informuje mnie o każdej nowej wiadomości, dzięki czemu nie sprawdzam jak debil skrzynki co 15 minut, czekając na ważnego maila. Od niedawna korzystam ze sprzężonego z pocztą Todoist zastępującego mi częściowo terminarz – ostatecznie jeśli zapominam o tym, że mam coś zrobić, to mogę zapomnieć i zajrzeć do notesu, a trudno jest niezauważyć powiadomienia, kiedy człowiek spędza tyle godzin co ja przyklejony do monitora.
Jak każdy nienawidzący spamu obywatel mam też oczywiście AdBlocka Pro – głównie dlatego, że mnie wpieniają reklamy na YT, zwłaszcza, kiedy próbuję kogoś uwieść, włączam listę z klimatyczną muzyką, a tam nagle reklama podpasek albo środka na zaparcia i cały mój misterny plan w pizdu. Jesli jesteście internetowymi piratami, na pewno denerwują Was też wyskakujące na Pirate Bay reklamy kasyna albo portai randkowych (jeśli przez randkę rozumiemy seks) – temu zaradzi AdBlock for PirateBay. Abclock skutecznie blokuje wszystkie wyskakujące okienka, czasami także galerie albo okna do wpisywania różnej maści kodów – wtedy wystarczy ręcznie zatwierdzić wyjątek w komunikacie, który pojawi się na górze strony. Nic wielkiego.
Jeśli jesteśmy już przy YT – nie drażni Was, że włączane linki odtwarzają się automatycznie? Bo mnie szlag trafia. To, że w coś klikam, nie znaczy, że mam ochotę posłuchać tego TERAZ, może po prostu chciałam dodać do listy watch later? Magic Actions for Youtube rozwiązuje ten problem – a jeśli reklamy w sieci przeszkadzają Wam tylko na tym portalu, to rozszerzenie radzi sobie także i z tym. Po instalacji wystarczy wejść w ustawienia wtyczki i zaznaczyć odpowiednie opcje (ja wyłączyłam autoodtwarzanie z wyjątkiem odtwarzania z listy), aplikacja dokłada także dodatkowy panel opcji pod oknem z filmem na YT.
Do przeglądania RSSów używam Feedly – początkowo byłam zachwycona, obecnie coraz częściej myślę sobie, że nie jest to aż takie fajne jak myślałam, pod wpływem opydowskiej szkoły estetyki w ogóle nic mi się nie podoba w internecie i jest to niezmiernie smutne. W każdym razie jeśli macie coś lepszego, podzielcie się – chętnie zmienię czytnik na ładniejszy.
Od jakiegoś czasu używam aktywnie z portalu Pinterest (tutaj możecie mnie obserwować) i na chwilę obecną wydaje mi się, że jest to najlepsze miejsce do magazynowania treści z zawartością wizualną. Za pomocą Pin It Button dodajecie nowe linki do odpowiednich „tablic” jednym klikiem, a kiedy chcecie je przejrzeć, zdecydowanie łatwiej poruszać się między nimi niż np. na Bitly., z którego kiedyś korzystałam.
Bitly. używałam swojego czasu także to skracania linków – ostatnio zaczęłam spędzać więcej czasu na Twitterze (zachęcam do obserwowania – staram się nie dublować treści z Facebookiem) i w kontekście 140 znaków, które mam do wykorzystania, każda zaoszczędzona litera jest na wagę złota. Ale wchodzenie za każdym razem na jakąś stronę jest żmudne i irytujące – dlatego mam takie małe czary-mary do skracania linków. Wchodzę po prostu na stronę, klikam ikonkę, zaznaczam „skróc” i dostaję gotowy, krótki, link. Oszczędność czasu – kilka sekund i dwa kliki, ale cieszy. I jest zawsze pod ręką. No, chyba, że wolicie zabawne – uhahahaha – ujeb.se.
Chociaż Ubuntu w bardzo wygodny sposób radzi sobie z print screenami, lubię mieć coś, co nie woła o zapisywanie print screenów na dysku. Zwykle robię je przecież po to, żeby komuś wysłać – dlatego mam Webpage Screenshot, który pozwala od razu na edycję zrzutów w przeglądarce. A jeśli chodzi o edycję, warto przyjrzeć się także zgrabnemu rozszerzeniu Pixlr Touch Up – znany wielu osobom Pixlr to wydajne narzędzie, które każdemu laikowi zastąpi z powodzeniem programy do obróbki graficznej (wersja Express ma dziesiątki świetnych filtrów i podstawowe narzędzia do retuszu, które wystarczą, żeby lekko podrasować zdjęcie za pomocą kilku kliknięć – ja edytuję w ten sposób np zdjęcia do aukcji allegro).
Na koniec mój osobisty mały zbawca: One Tab. Niepozorny, ale jakże przydatny! Znacie ten stan, kiedy macie otwartych jednocześnie 30-40 zakładek i przeglądarka zaczyna się dławić (tak, nawet wydajność Chrome ma pewne granice). Co wtedy robić? Zamykanie stron jedna po drugiej trwa milion lat (poza tym przecież nie chcemy ich zamykać), zapisywanie ich w zakładkach – dwa miliony, a pracować przecież trzeba. Kiedy więc znajdziemy się w takiej sytuacji, klikamy tylko spokojnie ikonkę One Tab i idziemy skorzystać z toalety. Po powrocie (tak naprawdę trwa to kilkanaście sekund, w zależności od ilości zakładek i mocy komptera) mamy wszystkie zakładki ściągnięte w jedną stronę, na której widnieje lista linków, z których korzystaliśmy. Będą tam sobie wisieć do końca świata, dopóki ich ręcznie nie usuniemy lub nie aktywujemy – jeśli w ustawieniach przegląrki macie ustawione „po uruchomieniu – kontynuuj, gdzie skończyłem”, nie stracicie nic także po wyłączeniu komputera. Co najlepsze, kolejne użycie aplikacji nie kasuje poprzednich wyników, grupuje jedynie poszczególne dni. W wolnej chwili wrócicie do tych linków i spokojnie je przejrzycie. Albo nie. Ja mam najstarsze z 28 stycznia.
Korzystacie z jakiś praktyczynych rozszerzeń Chrome, które ułatwiają Wam codzienną pracę z komputerem? Ja obecnie bawię się Evernote – czas pokaże, czy się polubimy.