12.00, samo południe, wchodzimy do pubu, on zamawia piwo – na klina, ja poprzestaję na soku. Barmanka patrzy na nas i mówi cicho "przepraszam, ja też mam kaca". Znaczy – nie wyglądamy wcale tak kwitnąco, jak nam się wydawało, stary.
Weekend tutaj zaczyna się już w czwartek i eksploduje w piątkową noc. Bo, uwierz mi na słowo, po niektórych imprezach dochodzi się do siebie przez dwa dni. Sobota jest zatem dniem umierania, kiedy unika się hałasu i tłoku, kiedy można dać się wyciągnąc co najwyżej na cichego drinka gdzieś z dala od centrum i iść spać przed północą. Zresztą, w sobotnie noce rzadko dzieje się tu coś ciekawego, chociaż weteranom zdaje się to nie przeszkadzać.
To bardzo proste – siedzisz w domu, w dresie, odbierasz telefon i nagle wszystko się zmienia, zmieniają się Twoje plany. Dowiadujesz się, że ktoś jest już w drodze do Ciebie, oczywiście zapraszasz go z radością, w locie uświadamiając sobie, że w zamrażarce wciąż dogorywa pół litra Smirnoffa Black i resztka Jacka Danielsa. Chłopcy chłodzą się więc grzecznie, zerkasz na nich z czułością i dochodzi do Ciebie, że to nie kwestia jednego wieczoru, ale trzech najbliższych i że do poniedzialku prawdopodobnie padniesz na marskość wątroby. Terminarz utwierdza Cię w tym przekonaniu – z Twoich odręcznych zapisków wynika, że przyjmujesz już zapisy na spotkania towarzyskie na drugą połowę kwietnia, więc połowę z tego czasu spędzisz z jakimś naczyniem w jednej ręce i papierosem – w drugiej, a przez pozostały czas będziesz żałować dnia swoich narodzin i obiecywać tej szmacie w lustrze, że już nigdy ani kropli.
Aż do jutra. Ale wiesz co? Klin naprawdę pomaga i już po pierwszym piwie czujesz, że yes, we can, dajesz się ponieść i dajesz sobie polać, a potem już tylko starasz się przeżyć i trafić do domu. Czasami nie trafiasz, ale przecież to nie szkodzi, bo kanapa Twoich przyjaciół jest Twoją kanapą, wiesz jak jest.
Kto jest normalny, ręka do góry! I wszyscy śmieją się, zamiast podnosić te ręce, bo mają źle w głowie i niektórzy posiadają nawet na to papiery od pana doktora, takie to życie nasze współczesne i tacy ludzie. Jest jasna, przytulna kuchnia wyłożona żółtymi płytkami i o żółtych ścianach, jest dres i nawet trochę pidżama, nie ma muzyki, ale jest hałas, jest orgazm, nie marazm, jest 4.30 nad ranem.
Wczoraj miasto było pijane, dziś wbija klina i idzie pic dalej. Dorośli będziemy… może innym razem.