Był taki jeden facet, który miał sporo do powiedzenia o prawie moralnym, ale nie wyjaśnię Wam dokładnie, o co mu chodziło. Głównie dlatego, że kiedy przebijam się przez jego teksty, paruje mi mózg i zawsze kończę ze łzami w oczach, waląc głową o ścianę. Gorzej działa na mnie chyba tylko Heidegger, więc sorry Immanuel, but I Kant.
Tak naprawdę, to o tym właśnie miał być ostatni tekst. Mówiąc szczerze, tamten radosny wyziew mojego oczadziałego ostatnio szczęściem umysłu (hipomania, gorąco polecam) powstał w tym oknie, a jego treść miała być tylko wstępem do pogadanki na temat etyki. Wyszło jak zwykle, wiecie – ja już nawet nie próbuję kontrolować sie podczas pisania. To nie ma najmniejszego sensu. Pogódźmy się z tym, że mam słowotok i upajam się brzmieniem własnego głosu. Stukiem swoich palców w klawiaturę też.
***
Różewicz Tadeusz
Bez
największym wydarzeniem
w życiu człowieka
są narodziny i śmierć
Bogaojcze Ojcze nasz
czemu
jak zły ojciec
nocąbez znaku bez śladu
bez słowaczemuś mnie opuścił
czemu ja opuściłem Ciebieżycie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliweprzecież jako dziecko karmiłem się
Tobą
jadłem ciało
piłem krewmoże opuściłeś mnie
kiedy próbowałem otworzyć
ramiona
objąć życielekkomyślny
rozwarłem ramiona
i wypuściłem Ciebiea może uciekłeś
nie mogąc słuchać
mojego śmiechuTy się nie śmiejesz
a może pokarałeś mnie
małego ciemnego za upór
za pychę
za to
że próbowałem stworzyć
nowego człowieka
nowy językopuściłeś mnie bez szumu
skrzydeł bez błyskawic
jak polna myszka
jak woda co wsiąkła w piach
zajęty roztargniony
nie zauważyłem twojej ucieczki
twojej nieobecności
w moim życiużycie bez boga jest możliwe
życie bez boga jest niemożliwe
Nie wierzę w Kanta, zwłaszcza tego późnego, mówiącego zbyt wiele o obowiązku. Wierzę w karmę – naprawdę.
Miałam może 14 lat, kiedy przestałam starać się zrozumieć Boga. Może właśnie w tych próbach zrozumienia tkwił cały problem? Przeszłam przez fazę ateizmu wojującego, kult rozumu w ujęciu Dawkinsa, nietzscheańskie przewartościowanie wartości. Dali mi broń do ręki i ruszałam do ataku, naiwnie mysląc, że poczuję sie dzięki temu lepiej. Zabawne – tak jakby prawda kiedykolwiek naprawdę kogoś wyzwoliła. Kochałam więc Gombrowicza i Nietzschego, bo to oni nauczyli mnie myśleć i kwestionowac prawdy, tak jak Horacy dał mi spokój ducha, a Arystoteles – umiejętność posługiwania się logiką.
To nie tak, że przestałam tylko chodzić do kościoła. Kiedy umarł dla mnie Bóg, nie szukałam innych na jego miejsce. Odrzucając rytuał i kult, nie byłabym sobą, gdybym wciąż uznawała doktrynę. Przestałam więc wierzyć we wszystko: kiedy upadała moja wiara, zawaliła się także i oparta na niej etyka, przyjęta jako swoja, ale nigdy do końca nie zgłębiona. Zaczęłam pytać dlaczego?
Nie wierzę w obiektywne dobro i zło. Pozostaję skrajną relatywistką i zawsze podchodzę indywidualnie do kazdego zagadnienia. Nie boję się precedensów, bo wszystko jest precedensem, potrafię znaleźć okoliczności łagodzące niemal dla każdej sytuacji, dopatrzyć się czegoś niewłasciwiego w tym, co powszechnie uważane za wspaniałe. Jesli chcę. Jeśli tylko chcę. Bo nie ma zła jako takiego, słowa to tylko pojemniki, do których zagarniamy znaczenia – takie, jakie w danym momencie nam odpowiadają. Bo jeśli dasz mi dowolną opowieść, postaram się znaleźć dla niej kontekst, w którym zmieni ona znaczenie. Jeśli zechcę – proszę, nie prowokuj mnie do tego.
Granica wolności człowieka przebiega w moim świecie tam, gdzie zaczyna się krzywda drugiego. To nie jest łatwe. Czasami nie widać tego, że się rani, czasami nie da się tego uniknąć. Ale nie obchodzą mnie normy spoleczne, kulturowe, obyczaj i tradycja – tak dlugo, jak nikt przeze mnie nie cierpi, nie muszę ubierać się, mówić i myśleć w określony sposób. Chcę być szczęśliwa i będę za wszelką cenę, ale nie składam przy tym ofiar. Szczęście okupione cudzą krwią jest brudne, parszywe, zatrute już na samym początku. Ten rak wżera się niepostrzeżenie w umysł, determinuje kolejne decyzje, aż traci się wszystko. Aż zatraca się samego siebie.
Każdego dnia myślę o tym samym: czy możliwe jest żyć tak, żeby nie krzywdzić? Czy można zakładać, że wyrządzone zło da się odkupić, zrekompensować w inny sposób? Każdego dnia jest mi z tym coraz trudniej, czuję jak pułapka niewiary zamyka się nade mną i odcina drogi wyjścia. Bo wiesz, wciąż myślę Sartrem: Bóg nie istnieje, ale nie ma w tym żadnego wyzwolenia. Jesteśmy skazani na samych siebie, rzuceni w świat, samotni i zmierzający ku pustce. Żyjemy ku śmierci, każdy dzień przybliża nas do nicości – tik-tak – a potem nie ma już nic. Nie ma nas. Kawałek mięsa, który po tym wszystkim zostaje, nie zasługuje na szacunek – nie ma wartości poza sentymentalną, jak stary świecznik prababci, który przesuwa się z półki na półkę i pozwala mu zarastać kurzem. Staje się pełnym korytarzy pałacem dla robactwa, gnije i śmierdzi, wsiąka w ziemię. Nie ma w tym nic świętego.
Trudno jest przestać wierzyć zupełnie. Nawet cisza staje się wtedy wroga, niosąca niepewność. Wielu wybiera półśrodki – nie dopełnia rytuału, nie rozumie tajemnicy transsubstancjacji, ale raz do roku zapala świeczkę czy znicz na granitowej płycie i pozwala, żeby robak niepokoju drążył mózg. Co stanie się z nami? Dokąd pójdziemy? Mamo, ja nie chcę jeszcze umierać, jeszcze nie czas! Łatwo nie praktykowac i w "coś" wierzyć, wygodnie przyjmując tylko te elementy, które można dopasować do swojego życia. Nigdy na odwrót. Łatwo jest nie snuć refleksji.
Świat człowieka świadomie wierzącego jest uporządkowanym Kosmosem. Wznosi się na solidnych fundamentach nie dlatego, że wyjaśnia codzienność i mityzuje rzeczywistość, ale z powodu wszechogarniającej pewności, że wszystko to ma wyższy, immanentny sens. Że zmierzamy do jakiegoś celu, nawet jeśli nie potrafimy go dostrzec, objąć rozumem. Nie ma znaczenia, o jakiej religii mowa: dopóki nie dochodzi do wypaczeń sensów, zawsze chodzi w gruncie rzeczy o to samo – odniesienie zwycięstwa nad chaosem i amorficzną naturą dążącego do entropii świata. Chociaż nie jest łatwo bezgranicznie zaufać Absolutowi, życie ze świadomością braku Boga nie jest wcale łatwiejsze. Pozostaje największą tragedią człowieka. W głowie panuje szum, transcendentne zderza się z immanentnym, nie wiem już, czego tak naprawdę poszukuję, czego pragnę. Jestem zgubiona.
Kiedy upada wiara, umiera cel. Życie staje się rozpaczliwą próbą nadania sensu sobie samemu, wypełnienia go znaczeniami. Jest w nas niezgoda na to, żeby nie znaczyć zupełnie nic, żeby nie odcisnąć swojego znaku i często tracimy przez to z oczu szerszy plan. Pozostajemy mali – nawet kiedy krzyczymy Nietzschem i ogłaszamy się Hiperborejami, pod nocnym niebem jesteśmy jak pył. W zetknięciu z gwiazdami, kiedy w dialog wchodzimy tylko my i milczący, tajemniczy wszechświat, czujemy z całą mocą, że jesteśmy częścią tego kręgu. Na miejsce odrzuconych praw musimy stworzyć swoje własne, bo nie da się żyć inaczej.
I tworzę. Czuję ulgę negując klasyczną dychotomię, coraz mocniej rozumiem, że rzeczywistość wcale nie jest binarna, jak mnie uczono, że nie ma przeciwieństw, bo wszystko tętni jak jeden organizm, we wspólnym rytmie. Nie jestem nikim, bo stanowię element większego planu, nawet jeśli ten plan nie narodził się w świadomym umyśle. Przestało mi to przeszkadzać. Chociaż czasami wciąż jeszcze czuję dojmującą samotność człowieka opuszczonego i skazanego na zagładę, znajduję spokój w tej specyficznej moralności, która zapewnia mi równowagę: będę szczęśliwa i nie będę przy tym ranić, taki jest właśnie cel. Poza tym nic innego nie ma przecież znaczenia.
Wierzę w to, że złe rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Możemy nazywać to karmą, jeśli tak Ci wygodniej. To co daję, wraca do mnie, więc daję tym więcej, bo czuję moralną powinność, żeby nie zatrzymywać dla siebie niczego, co dobre – tylko tak mogę nadać temu wartość. Wierzę w holistycznie pojmowany świat wypełniony energią, która krąży i przepływa między ludźmi, więc chłonę tę energię i czerpię z niej siły do tego, żeby oddać jeszcze więcej z siebie. Wierzę w to, że życie może być tak piękne, że to aż boli, bo czasami czuję łzy w kącikach oczu, chociaż nie wieje przecież wiatr i wcale nie jest mi smutno. Wierzę, że jeśli jest gdzieś Bóg, to jest Naturą i dlatego jestem czasami agnostykiem, a czasami deistą i panteistą, bo przecież nie znam odpowiedzi.
Nie rozumiem konceptu zła. Nie dociera do mnie sens postawienia idei lub obiektu pożądania nad życiem i godnością drugiego człowieka. Może właśnie dlatego nie czuję litości i czasami nie potrafię współczuć tym, którzy przekroczyli granicę. Chociaż czuję się pacyfistką, nie jestem w stanie spojrzeć na wielu z nich jak na ludzi – mogę wybaczyć błąd i nieświadomość, ale nie złe intencje, brak zahamowań. To tak, jakby podniesienie ręki i wymierzenie ciosu sprowadzało napastnika do poziomu drapieżnika, bestii myślącej tylko o zaspokojeniu instynktu, uległej swoim popędom. Czy człowiek bez empatii, bez moralności i bez świadomości wyrządzanej krzywdy jest naprawdę człowiekiem? To takie trudne, muszę Ci to powiedzieć. Nie mogę nie myśleć o tym, że kształtuje nas kultura, a Ricoeur powiedział mi, że nigdy z niej nie ucieknę, że nosimy w sobie traumy i skazy dziedziczone z pokolenia na pokolenie, że to najczęściej nie nasza wina, że stajemy się tym, kim jesteśmy. Tragedią pozostaje to, że nie ma nam kto wybaczyć. Nie ma żadnej kary, która mogłaby dać poczucie rozliczenia, nie ma odpuszczenia – na końcu zostajemy z własną winą, sami i pozbawieni mozliwości odkupienia. Nie zawsze potrafimy wybaczyć sami sobie.
Nie ma już dni, w które o tym nie myślę. Boję się przestać myśleć, boję się oprzeć na ustalonych zasadach. Chcę wciąż wątpić i kwestionować, drążyć głęboko i dociekać przyczyn, szukać rozwiązań, a nie tylko uśmierzać objawy. To sam rdzeń mojej osobowości – nieustająca refleksja nad moralnością i kondycją czlowieka, tlące się wewnątrz marzenia o tym, żeby zmienić coś na lepsze. Bo wiesz, w moim świecie nie ma Boga. Nie mam więc wyjścia, muszę sama wyznaczyć kierunki, zorientować i umieścić się w przestrzeni, wytyczyć cel, bo nikt nie zrobi tego za mnie. Jeśli to właśnie jest wolność, to smakuje gorzko.