Zakochana
Nie miałam już dzisiaj pisać. Jest 23.47, jest noc, jest Kraków. A ja jestem zakochana.
Przyjechałam kilka godzin temu: w biegu upchnęłam rzeczy w pokoju, bo coś jeszcze było do zrobienia. Miałam wrócić po cichu, zaparzyć herbatę i zwinąć się miękko w kłębek, zostawiając rozpakowywanie na jutro. Bo przecież byłam tak zmęczona. Wciąż jestem.
***
Włosy senne senna suknia Lesbia senna
Wrzos snu słodko sypie arszenikiem
Słuch zasypia głos ucicha Bóg umiera
Głucho szumi muszla oceanu
Biała ryba ciała wolno pływa
/Rafał Wojaczek/
Siedzę na cienkim, piankowym materacu rzuconym na podłogę z desek, z czterech stron otaczaja mnie nowe, nieznane ściany. Czy to juz dom? Po raz pierwszy od wielu miesięcy jestem naprawdę u siebie, w miejscu, którego pozostaję jedynym władcą – nawet jeśli podległe mi państwo obejmuje tylko kilka metrów kwadratowych zielonego pokoju. Czuję, jak osuwam się z wyczerpania, mrugnięcia oczu skutkują coraz dłuższymi przerwami w dostawie światła, pod rzęsy przedostają się już tylko smugi ognia wykręcającego cienie w fantastyczne kształty. Palę świece, oswajam przestrzeń – jeśli ma być dom, to niech będzie.
Tak, praktykuję feng shui. Powoli łapię potrzebny mi balans, odzyskuję utraconą dziś równowagę. Ściskająca żołądek kula stresu rozplywa się powoli, już-już zasypiam…
I wtedy piszesz do mnie. Przypominasz mi, że przecież tęsknię, chociaż tak naprawdę nie rozumiem jeszcze, dlaczego – nie miałam czasu się nad tym zastanowić. Raz, dwa, trzy – po trzecim mrugnięciu pod powiekami pojawiają się słowa. W sennym mózgu wybuchają sztuczne ognie, jak być zmęczoną, skoro jestem tak szczęśliwa? W pogoni za zmianą nigdy nie gubię tego, co najbardziej mnie w niej pociąga – podniecającego dreszczu niepokoju, który przebiega mi po kręgosłupie od karku aż po koniuszek kości ogonowej: gdybym miała ogon, biłabym nim po ścianach jak pies. W jakiś sposób czuję się okaleczona.
To jest jak polowanie: czajenie się w zasadzce na skaczące w wysokiej trawie emocje, silne wrażenia. Zmiany i zawody, stany zadurzenia, wzruszenia i ból, to wszystko podchodzi mi do gardła i nie wiem już, czy mam ochotę krzyczeć, czy śmiać się głośno, wiem tylko, że jest we mnie tego zbyt dużo i muszę znaleźć ujście, teraz, zaraz, nie mogę już dłużej czekać.
A przecież taka jestem zmęczona. Miłość dławi mnie i dusi, chcę o niej mówić, ale nie mam gdzie pisać.
Jak mam spać, kiedy jestem zakochana? Obłąkane motyle wirują mi w żołądku, palcami wybijam krótkie staccato na szklanej płycie biurka – wciąż niezłożone, stoi w kącie jak wyrzut sumienia, swoją niezłożonością utrudniając mi organizację miejsca pracy. Cztery, pięć, sześć – nie mogę wytrzymać. Podłączam komputer, szukam gorączkowo kabli – coś nie działa. Rozkręcam, poprawiam, podpinam na nowo dysk, ranię palec i ta pierwsza kropla krwi znaczy jedną z desek, jakby odbył się tu chrzest. To nic. To przecież z miłości.
Z chwili na chwilę wracam coraz bardziej. Tu jest dom mój, tu jest serce moje, cor meum, jeśli dobrze mi się wydaje. Cztery ściany stały się ziemią oswojoną i ukochaną, bo czasami tak po prostu jest, że od pierwszego wejrzenia i że nie wiesz, jak to ogarnąć. I nie ogarniasz, możesz tylko rzucić się z głową naprzód, wpaść w rytm, a wieczorami zasypiać w objęciach miasta i liczyć na to, że to właśnie było Ci pisane.
Miasto moje – tu zostawiłam duszę. Tu kochałam i kochałam się kochać, tu wpadałam w trans i mówiłam o Bogu, gubiłam się i szukałam, a potem pozwalałam się odnaleźć. Tu dorosłam, zrozumiałam, przejęłam kontrolę. Tu upadałam i podnosiłam się tyle razy, a łaskawe bruki nigdy nie raniły zbyt mocno, wąskie ulice zagarniały w ramiona i kolysały do snu. To tu przekraczałam granice i budowałam mury tylko po to, żeby je ostatecznie zburzyć, byłam na przekór i trochę w poprzek, chociaż tak bardzo dopasowana, jak jedna, mała komórka w wielkim organizmie. Byłam w mieście i miasto było we mnie, zakrzywiając czasoprzestrzeń krążyłam po nieznanych mi ścieżkach, a niektóre z nich było mi dane odkrywać wielokrotnie. Tu nauczyłam sie krzyczeć bez zahamowań, biec przed siebie na oślep i stawiać ostrożnie stopy, oddychać głęboko i patrzeć w oczy, śmiać się szczerze i chodzić swoimi drogami pełna wewnętrznego spokoju. To tutaj powoli stawałam się, pełna nadziei.
I jestem. Widzisz – jestem, chociaż momentami naprawdę brakowało wiary. Siedem, osiem, dziewięć. Zaczynasz mnie wypełniać, wygładzasz zgniecione krawędzie, każesz sięgać bezczelnie i nie oglądać się na to, co mówią inni. Kiedy otwieram szeroko oczy, mam znowu to spojrzenie: jestem zakochana. Bezustannie, niezmiennie, po raz kolejny, na zawsze. Być może będą inne miłości, ale to Ciebie potrzebuję.
Miasto moje. Dziesięć.