Nie tak dawno pisałam o tym, że czuję się naprawdę nieźle ze świadomościa tego, ile mam lat. Lęki odchodzą jeden po drugim, a życie – chociaż dla mnie samej jest to paradoks – staje się z dnia na dzień coraz lepsze.
Lubiłam bycie nieodpowiedzialną. Nie będę udawać, że było inaczej – uwielbiałam nocne wycieczki po mieście, weekendowe imprezy, które potrafiły przeciągnąć się na cały tydzień, brak obowiązków, poza takimi, które można było beztrosko zignorować. Lubiłam mówić mam to gdzieś, jutro będę się przejmować ze świadomością, że to nieuchwytne "jutro" nigdy nie nadejdzie, dopóki na to nie pozwolę. Lubiłam być sama, dla siebie i ze sobą, otoczona ludźmi, ale jednak zawsze trochę osobno. Budziłam się – najczęściej – sama i sprawiało mi radość to, że nie muszę rozmawiać z nikim przez cały dzień, że mogę tylko leżeć, zatopiona w swoich myślach, że nie muszę liczyć się z niczyimi potrzebami. Lubiłam to życie, które czasami wybuchało mi w twarz, kiedy przez moje mieszkanie każdego tygodnia przewalały się dziesiątki ludzi, czasami takich, których w ogóle nie znałam. Spontaniczne bifory od środy do niedzieli, desperackie aftery o 8 czy nawet 10 rano, kiedy noc była już tylko wspomnieniem, ale chciało się jeszcze, jeszcze chociaż przez chwilę.
Kiedy oglądałam po raz pierwszy Przyjaciół, czułam ukłucie zazdrości. Marzyłam, że kiedyś też będę tak żyć – otoczona grupą znajomych, na własnych warunkach, przeżywając niesamowite przygody i nie musząc przy tym opuszczać własnego mieszkania. Być z jednej strony dorosła, ale z drugiej – wciąż móc się bawić, śmiać beztrosko, imprezować i kolekcjonować wspomnienia, żyć na 200% po to, żeby móc kiedyś powiedzieć spokojnie: tak, wyszalałam się. Tak, zrobiłam te wszystkie głupie rzeczy, o których marzyłam. Tak, popełniłam wszystkie błędy, które powinnam była popełnić.
Popełniłam ich o wiele więcej – także te, o które potyka się najczęściej w wieku o wiele późniejszym. Mam w głowie rzeczy, których nie powinno tam być jeszcze przez dekady. Czasami wydaje mi się, że dojrzałam za szybko, innym razem – że dopiero teraz przeżywam młodzieńczy bunt. Nie mając do tego wyraźnych powodów, buntuję się nie w swoim imieniu, ale za ogół, dziecinnie i naiwnie tupię nogą i mówię, że kocham świat takim, jakim jest, ale to nie znaczy, że będę wzruszać ramionami i godzić się spokojnie na zło i na to, co za zło uważam.
Gdybym walczyła tylko o to, co dotyczy mnie bezpośrednio, nie musiałabym walczyć w ogóle. Mam przecież dobre życie – nawet z pustymi kieszeniami mam gdzie mieszkać i co jeść, otaczają mnie ludzie, o których dbam i którzy dbają o mnie, wciąż mam gdzie uciec i komu wypłakać się w rękaw, nigdy nie jestem tak naprawdę sama. Nie mogę pojechać na Bali, ale mogę na weekend do Warszawy czy na grilla za miasto i w tym momencie wystarcza mi to w zupełności, żeby cieszyć się tym, że jestem i nie odczuwac braku. Nie mam wielkich potrzeb ani długów na tyle wielkich, żebym nie mogła ich spłacić, a w krótkich chwilach zwątpienia zawsze jest obok mnie ktoś, kto łapie mnie za kark i nie pozwala osunąć się w mroczną, lepką ciszę. Jest dobrze. Jest mi dobrze. Mam dobre życie. Mimo to czuję potrzebę walki.
Nazwij to donkiszoterią albo pozą, stwierdź, że nie jestem konsekwentna, że to z mojej strony hipokryzja. Ale kiedy to mnie dotykała tragedia, nie potrafiłam mówić o tym głośno – potrafię dopiero teraz. Nie muszę się tłumaczyć, ale tłumaczę bezustannie. Nie obchodzi mnie, co myślą o mnie, ale mimo to nie będę pozwalać się poniżać czy wzbudzać w sobie poczucia winy. Nie dla siebie, bo mogłabym zamknąć się w swoim środowisku, bezpiecznym i akceptującym mnie taką, jaka jestem, konsekwentnie unikać ludzi, którym się nie podobam i którzy mają problem z szufladkowaniem i odcinać ich od siebie jednego po drugim. Bo mam wybór i mogę uciec w każdej chwili i wcale nie muszę dopasowywać się na siłę. Niczego nie muszę – zrobiłam wszystko, żeby doprowadzić do tego stanu.
Problem polega na tym, że robię to dla zasady. Z powodu głupiego uporu, który zmusza mnie do reakcji nawet wtedy, kiedy mogę po prostu stulić potulnie uszy i przytaknąć. Przeprosić nawet. Z powodu dumy, której nie potrafię przeliczyć na pieniądze i dlatego zawsze przeliczam źle, pozwalając jej przejąć kontrolę – nawet wtedy, kiedy zupełnie się to nie opłaca. Czuję się jak idiotka, kiedy mówię, że robię to dla kogoś innego, z powodu poczucia moralnego obowiązku, ale coraz lepiej rozumiem, że to uczucie jest sztucznie wywoływane przez tych, którzy nie wierzą w szczerość moich intencji. Bo niezależnie od tego, jak szlachetny masz cel, zawsze znajdzie się ktoś, kto zarzuci Ci, że prowadzisz jakąś tajną kampanię lub że jesteś hipokrytą. Zazwyczaj ktoś, kto sam nie robi nic zupełnie.
Wciąż lubię być nieodpowiedzialna, nawet jeśli ciało domaga się już innego traktowania niż 5 lat temu i protestuje mocno, kiedy budzę się rano nie we własnym łóżku, a na karimacie rzuconej niedbale na podłogę, z włosami przyklejonymi do rozmazanego makijażu. Coraz rzadziej sobie na to pozwalam. Kocham swoje błędy – ostatecznie to z nich wyciągnęłam wnioski, kocham ludzi, którzy przepływali falami przez mój dom, przez wszystkie moje domy – to oni nauczyli mnie wszystkiego, co wiem o życiu. Dzięki nim nauczyłam się wierzyć bez zastrzeżeń i ufać bezgranicznie, przesuwać granice tolerancji i świadomości właściwie bez końca, to oni pokazali mi, że nie istnieją obiektywne prawdy i sytuacje bez wyjścia. Marzyłam, żeby żyć, jak w serialu "Przyjaciele". Życie roześmiało mi się w twarz i przerosło wszystkie moje plany, marzenia, dało mi więcej, niż zamierzałam prosić.
Ostatnio spędziłam kilka dni w Warszawie i własnie tam, kiedy siedziałam na podłodze pijąc Jima Beama, uderzyło mnie, jak mocno zmieniło się moje życie w ciągu ostatnich miesięcy. Nie ma już we mnie potrzeby, żeby szaleć, bo wyszalałam się do granic możliwości, łamiąc przy tym większość swoich zahamowań i zasad. Z listy, która nigdy nie powstała, wykreśliłam już prawie wszystko, co chciałabym zrobić w młodości, zanim stanę się dorosła i poważna. Coraz częściej myślę jednak, że to, czy naprawdę się taka stanę, nie jest wcale nieuniknione – to tylko kwestia kosmetycznych poprawek, naturalnie pojawiające się zmiany, tak jak te na twarzy, po której wcale nie widzę ich znowu tak wiele. Jeśli to zasługa tego, że dbam o cerę, to chyba mogę tak samo zadbać o ducha, który wciąż jeszcze nie chce chodzić spać o 22.00 i protestuje przeciwko oglądaniu telewizji w słoneczny majowy weekend, kiedy zapach bzu uderza mi do głowy i coś we krwi gna do przodu, nie pozwala się uspokoić.
Jesteśmy coraz starsi. Mamy dobre rozmowy i coraz głębsze więzi, bezgraniczną szczerość – bo przecież nie ma już w nas tego wstydu i nie ma nic do ukrycia, bo przecież dociera do nas, że nie będziemy żyć wiecznie i szkoda stracić ten czas na walkę z samym sobą i nieufność. Lepsze, droższe alkohole w mniejszych ilościach i rzadziej, bo czujemy się dobrze ze swoją świadomością i nie musimy na siłę jej zmieniać. Ciche, spokojne poranki i celebrowane śniadania, szacunek dla swojego ciała i poczucie zadowolenia z poprzedniego wieczoru. Świadomość, że żadne używki nie zmieniają nas już w ludzi, których trzymamy w klatce, że nie musimy odreagować, że nie musimy zrywać się ze smyczy, bo nie ma żadnej smyczy. Odwagę, żeby być takimi, jakimi jesteśmy naprawdę, a nie takimi, jakimi świat chciałby nas widzieć. Swobodę, która przychodzi z wiekiem i wyrozumiałość dla samego siebie, pobłażliwość wobec swoich niedoskonałości. Bycie szczęśliwym człowiekiem i bycie otoczonym przez ludzi, których obecność uszczęśliwia.
Inaczej spędzam czas. Czy spokojniej? Trudno mi to ocenić. Wiem za to, że zaczynam go celebrować. Moje życie jest lepsze niż to w serialu "Przyjaciele".
A za te dni w Warszawie dziękuję mojej mrocznej siostrze Maryśce i Pawłowi.