Przede wszystkim Tobie. Tęsknię bardziej, niż jestem w stanie opisać, a przecież potrafię opisać tak wiele. Przyjedź wreszcie.
Miałam 9 czy 10 lat i pojechaliśmy całą klasą na 3 tygodnie nad morze. Nazywało się to Zieloną Szkołą, czy jakoś tak. Był kwiecień i wiał wiatr: jednego dnia targał włosy, następnego przynosił ulgę w obezwładniającym upale. Dookoła było duszno od miłości i sekretnych wyznań, wstydliwych uśmiechów, wakacyjnych romansów. Tak słodkich, jak to możliwe tylko w 3. klasie podstawówki.
Mateusz zbierał dla mnie oszlifowane przez morze kawałki szkła. Muszelki wydawały mi się wówczas zbyt pospolite. Spacerowaliśmy razem wzdłuż plaży, w rozsądnym oddaleniu od grupy, czasami rozmawialiśmy z powagą albo goniliśmy się po piasku. Wszyscy krzyczeli za nami "zakochana para" i wcale się tego nie wstydziliśmy. Przecież przeżywaliśmy coś fantastycznego.
To nie był długi związek. Po tygodniu w moim życiu pojawił się Jacek. Wyciął mi na kawałku drewna wyrzuconym na plażę latarnię morską. To był świetny rysunek – chłopak miał widoczny talent i chyba nawet później z nim coś zrobił, trudno powiedzieć, w końcu nie widzieliśmy się od kilkunastu lat. Jego najlepszy przyjaciel, Marek, chodził wówczas z moją najlepszą przyjaciółką – Pauliną i obydwie byłyśmy zasypywane rękodziełem tworzonym ze skupieniem przez naszych chłopaków. Już wtedy zdradzałam silny pociąg do artystów.
Niestety i ta miłość nie przetrwała próby czasu. W głowie zawrócił mi Dawid – swoim silnym, męskim ramieniem wprawiał w ruch huśtawkę tak, że szybowałam wyżej niż wszyscy inni na koloniach, prawie do nieba. Pamiętam, że kiedyś, gdy poskarżyłam się światu na narastające pragnienie, pobiegł do sklepu i kupił mi soczek w kartoniku. To był pierwszy prezent, jaki dostałam od zakochanego chłopaka. Jeden z tych, o których wciąż pamiętam. Za złotówkę, która była dla nas wtedy całym majątkiem, oddałam mu fragment moich myśli i uwagi już na zawsze. Kiedy przypomniałam mu o tym po kilkunastu latach, już w ogólniaku, śmialiśmy się tak szczerze i serdecznie, jak da się tylko wtedy, kiedy mowa o czystych emocjach i intencjach.
Wakacyjne miłości mają to do siebie, że kończą się równie szybko, jak się rozpoczynają. Zabiła nas szara rzeczywistość szkolnych korytarzy, ścian pomalowanych olejną farbą i ponurych eksponatów w sali do biologii i chemii, starożytnych gadów i płazów zatopionych w formalinie i zamkniętych w szklanych gablotach. Pod ich mętnymi spojrzeniami dziecięce uczucia blakły i płowiały. Wkuwaliśmy regułki i daty, powtarzaliśmy okrągłe zdania i zostawaliśmy za karę po lekcjach. Chwilę później byliśmy już w czwartej klasie. Czasy niewinności mijały szybko, za szybko, temperatura myśli podnosiła się niespiesznie, ale bezustannie, każdego dnia odzierając nas z dzieciństwa.
Później był Rafał. Wysłał do mnie umyślnego z wyrwaną krzywo z zeszytu kartką, na której wielkimi literami napisał "chcesz ze mną chodzić? zaznacz: tak / nie". Nie robił błędów ortograficznych – był przecież o rok starszy, taki dorosły. Koleżanki znowu zazdrościły, chociaż podczas całego związku zamieniliśmy tylko kilka zdań. Wszyscy gorączkowo śniliśmy o trzymaniu za rękę i wspólnych spacerach, na korytarzach mijaliśmy się, czerwoni ze wstydu, rzucając krótkie "cześć". Wymienialiśmy się karteczkami do segregatora i w dowód miłości ofiarowywaliśmy sobie te najcenniejsze, jednocześnie przerażeni i podnieceni skalą swojego zaangażowania.
Dawid – już inny, z wyższej klasy – pocałował mnie po raz pierwszy. W usta. Miałam 11 lat, on – 12, i tylko my wiedzieliśmy, że nasze szamotaniny i wspólne wygłupy pod okiem rodziców nie są wcale niewinne, że gotuje się nam w głowach i nie wiemy, co zrobić z rękami. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, nie rozumieliśmy jeszcze, jak trudno jest przyjaźnić się z tą drugą stroną nie zauważając różnic, nie myśląc o dotyku. Dorastałam prędko, obserwowałam uważnie, wyciągałam wnioski. Rozumiałam więcej, niż powinnam była rozumieć. Skrzywdzeni i dotknięci traumą, garnęliśmy się do siebie, bo nikt inny nie rozumiał nas tak dobrze. Uciekaliśmy razem w siebie nawzajem.
Zakochałam się. Tomek był ode mnie starszy o dwa lata i chodził już do gimnazjum. Szczupły 14-latek w czarnych ubraniach był dla mnie jak mroczny przedmiot pożądania: słuchał heavy metalu i dużo czytał, nosił długie włosy. Emanował tajemnicą. Po obozie we Włoszech przepadłam na zawsze w jego niebieskich oczach, zaczytywałam się Sapkowskim, kupowałam kasety Manowaru, Judas Priest i Iron Maiden. Pisałam wiersze, siedząc na parapecie i wpatrując się w księżyc. Prawdopodobnie to właśnie wtedy odkryłam, że wypluwanie z siebie słów na arkusze papieru przynosi mi ulgę i pozwala uspokoić głosy w głowie. Już zawsze będę mu za to wdzięczna: za tę noc, prawie dwa lata później, którą spędziliśmy na tarasie mojego rodzinnego domu, pijąc Campari z pomarańczowym sokiem i za ten moment, kiedy zapytał mnie, czy pójdę z nim na imprezę. Za to, że obudziłam się wtedy wciąż pijana, mając 15 lat i zrozumiałam, że ten etap jest już nareszcie zamknięty. Później już tylko raz kochałam tak mocno i tak szczerze. Nie wiem, czy jeszcze tak potrafię.
Michał miał dwa dobermany, z którymi wychodziliśmy na spacery po lesie, budząc grozę w przechodniach: nastoletni książęta ciemności, w długich czarnych płaszczach i glanach, trzymający na smyczy wielkie brytany. Nauczył mnie słuchać Pantery i Slayera, ode mnie pożyczał King Crimson, Creed i Nirvanę. Uwielbiałam, kiedy nosił czarny podkoszulek bez rękawów, za to z kapturem. Wieczorami leżeliśmy na łóżku, całowaliśmy się i dochodziliśmy powoli do drugiej bazy, a krew burzyła się coraz bardziej i bardziej. Zapadał zmrok i wszędzie leżał śnieg, trzymaliśmy się za ręce, oddechy parowały na mrozie, dojrzewaliśmy i to dojrzewanie miało słodki smak.
Potem był Bartek. Tomek. Rafał. Paweł. Grzesiek. Znowu Bartek. Kolejny Bartek. Daniel. Petros. Inny Paweł i jeszcze inny Paweł. Chłopak z Brukseli, którego imienia nie pamiętam. I następni. Koledzy, kumple i znajomi, związki długie, krótkie i te, do których nigdy nie doszło. Przelotne fascynacje i przyjaźnie na całe życie, przygody bez ciągu dalszego, zaufanie i pasja, dobra zabawa i trochę perwersji. Wspólne imprezy i rozmowy, ktore sprawiały, że wybuchało nam coś w głowach, spontaniczne zrywy i poważne plany, poklepywanie po plecach i pocałunki, od których drżały później dłonie. Odważne eksperymenty i dużo czułości, flirty, żartobliwe i te, które kryły coś więcej. Śmiech i łzy, niesamowite opowieści, nocne niebo i dym unoszący się pod sufitem małego pokoju. Nielegalne substancje, senna muzyka, dramatyczne rozstania i bolesne rany, wielkie krzywdy. Przekraczaliśmy granice, uczyliśmy się od siebie, co znaczy kochać i poświęcać się w całości, jak ufać i być przyjacielem, dać z siebie wszystko, kiedy jest taka potrzeba. Czasami był dotyk, a czasami tylko umysł, intelektualna więź, innym razem braterskie porozumienie bez słów, gotowość do ruszenia do ataku w obronie tych, których kochaliśmy, w obronie siebie. Raniliśmy się nawzajem i pomagaliśmy sobie zabliźniać rany, doprowadzaliśmy się do kresu wytrzymałości i zaczynaliśmy od nowa, odchodząc i wracając, wybaczaliśmy sobie i dawaliśmy kolejne szanse, nawet wtedy, kiedy nie miało to sensu.
Uczyłam się i dawałam nauczkę. Byłam trudna, nieznośna, okrutna i wyrachowana, ciepła i zimna, czuła i obojętna, mądra i głupia, wrażliwa, romantyczna, oddana i gotowa do poświęceń. Byłam przyjaciółką, siostrą, kochanką, partnerką i przygodą, przekleństwem i miłością życia, kumplem do picia i powierniczką tajemnic, mentorką i podopieczną, za każdym razem składając nową relację z innych klocków, czasami z takich, które uniemożliwiały nam definiowanie, czym właściwie dla siebie jesteśmy. Słyszałam i wypowiadałam wielkie słowa, rozmawiałam szczerze, cierpiałam i zadawałam ból z morderczą precyzją. Byłam uzależniona i uzależniałam od siebie, budowałam toksyczne układy, lekceważyłam zasady, nie doceniałam poważnych uczuć i deklaracji. Życie smakowało słodko i gorzko jednocześnie, czasami słono od łez i cierpko od goryczy oraz upokorzeń, zawsze odurzało głębią tego smaku. Popełniałam błędy i byłam czyimś błędem. Miałam złamane serce. Kochałam tak bardzo, że aż bolało. Zawsze kocham tak, że aż boli.
Nigdy nie jest tak samo. Czasami chcę rozmawiać bez końca, wwiercić się w drugi umysł i rozłożyć go na czynniki pierwsze. Innym razem muszę się tylko przytulić, poczuć ciepło szerokich ramion, zatonąć, zasnąć, poczuć się bezpiecznie, jak w domu. Potrzebuję przyjaciół, którym powiem wszystko bez wstydu i z którymi ruszę nocą w miasto z pewnością, że zostaną przy mnie aż do końca. Chcę bawić się bez podtekstu, kraść konie i miliony, nie musieć się starać i malować rzęs tuszem, mieć od kogo pożyczać bluzy i nigdy ich nie oddawać. Chcę mieć braci i chcę, żeby mówili o nas nie "para", a "zabójczy duet". W niektóre dni – zwykle wtedy, kiedy księżyc jest w pełni – łaknę chemii i towarzystwa kogoś, kto sprawi, że poczuję, jak przyspiesza mi tętno i miękną kolana, chcę oszaleć i pójść za instynktem, nawet jeśli nigdy więcej się nie zobaczymy.
To wciąż się zmienia. Relacje dynamicznie ulegają metamorfozom, ewoluują w zaskakujących kierunkach. Kocham ich wszystkich, każdego w inny sposób, za tymi najbliższymi poszłabym w ogień bez chwili zastanowienia. Mamy wspólną przeszłość i być może przyszłość, wracamy do siebie wciąż po to, żeby śmiać się razem i rozmawiać tak szczerze, jak nie potrafimy z nikim innym. Bo wiemy już dobrze, jak wiele potrafimy poświęcić. Jesteśmy przyjaciółmi, nawet jeśli granice tych przyjaźni rozmywają się i stają niedookreślone. To nic. Przecież zawsze byliśmy ze sobą szczerzy.