Mówią, że jestem uzależniona. Facebook, Twitter, Forsquare, Instagram: smartfon towarzyszy mi przez cały dzień i nawet kiedy zasypiam, trzymam go blisko, jak gdyby miało to cokolwiek zmienić. Kiedy dobrze się bawię, lubię robić zdjęcia: spędzam czas z przyjaciółmi i pstryk – uwieczniam cenne chwile, ładne widoczki, śmieszne miny. Wrzucam do sieci zabawne cytaty, czasami piszę o tym na blogu. Lubię to robić, chociaż niektórzy twierdzą, że sprzedaję swoje życie w sieci. To nic. Przecież wiem lepiej.
Czasami jednak przytrafia mi się magia. Gonię za tym jak pies, z nosem blisko ziemi, jestem bezustannie na tropie mocnych wrażeń. Kiedy idę za farbą, a zmysły wyostrzają się do granic wytrzymałości, liczą się już tylko emocje, kolorowe wybuchy w głowie, to, że nie wiem, czy śmiać się, czy płakać ze szczęścia. Najczęściej – zwłaszcza, kiedy inni patrzą – śmieję się głośno i ludzie śmieją się razem ze mną. I przychodzi ten moment, kiedy coś pęka, wszechświat wydaje z siebie niemożliwy do usłyszenia dźwięk (czy padające drzewo wydaje hałas, jeśli w okolicy nie ma nikogo, kto byłby tego świadkiem?) i czas zatrzymuje się na ułamek sekundy, zamarzając w doskonałym kadrze.
W takich chwilach nie robię zdjęć. Roztrzęsione ręce nie mogą znaleźć spustu migawki ani wycelować w odpowiednie miejsce na ekranie smartfona. Przez całe ciało przepływa adrenalina, nie mogę siedzieć spokojnie, nie mogę myśleć spokojnie, nie chcę jeść, pić ani rozmawiać. Po prostu jestem. Całą sobą chłonę świat, który dzieje się dookoła, sen odchodzi ode mnie i w głowie otwierają się całkiem nowe korytarze. I nie wiem tylko, jak wyjaśnić, że każdą komórką mojego organizmu kocham wtedy wszystko to, co mnie otacza, że czuję się jednością i częścią jeszcze większej jedności. Że jestem po prostu szczęśliwa i idę na żywioł, pozwalam, żeby euforia przejmowała kontrolę i popełniam błędy, których nigdy później nie żałuję.
Bieszczady, maj 2014. Siedzę na trawie nocą, nade mną niebo gwiaździste, a prawo moralne – we mnie. Suchy trzask ognia rozgrzewającego mi dłonie i stopy, obcy ludzie dookoła, ludzie, których imion i twarzy nie pamiętam, kilka rozmów, których treść uleciała mi z głowy. Robię zdjęcie, ale nie jestem w stanie uchwycić tej magii, nie potrafię oddać tego, jak bardzo czuję, że znalazłam się w odpowiednim miejscu i o dobrym czasie, jak gdyby kosmos znowu kierował moimi krokami. Przez chwilę wpatruję się w ogień, śledzę wzrokiem płomienie prześlizgujące się między gałęziami, a potem odchylam się mocno i patrzę na gwiazdy, które w domu nigdy nie są tak liczne i tak jasne. Zaczyna kręcić mi się w głowie. Tracę władzę i opanowanie, zaczynają dziać się czary. Wychodzę z siebie, przez kilka kolejnych dni będę jednocześnie sobą i nie-sobą.
Kraków, lato 2012 (chyba). Jestem w domu i jest tak cicho, przynajmniej do chwili, kiedy zaczynają schodzić się ludzie. W pokoju obok wybucha próba zespołu, mocne uderzenie bebna i wysoki wokal Żmija wylewają się z okien naszego sławnego mieszkania na Lwowskiej prostu na ulice Podgórza, odciągając turystów od oglądania starych murów getta. Ludzie zadzierają głowy, szukając źródła dźwięku i znajdują mnie, rozciągniętą jak kot z Cheshire na parapecie kuchennego okna, w chmurze dymu, z szerokim uśmiechem. Nagle uśmiech i ja znikamy im z oczu, rzucam kilka zdań do chłopaków i oto są – stoją w szeroko otwartym oknie, grając dla pasażerów hiszpańskiego autokaru swój popisowy numer, spontaniczny koncert z okna mieszkania w żydowskiej dzielnicy Krakowa. Szyby drżą w ramach, skrzypią parkiety, a do mnie dociera nagle absurd tej sytuacji i nie potrafię już przestać się śmiać i śmieję się głośno, tak bardzo głośno.
Wrocław, czerwiec 2012. Jest gorąco. Leżymy na kocu rozłożonym na Wyspie Słodowej, ja próbuję czytać, on gra na gitarze i śpiewa coś, co niedawno napisał, trochę dla mnie, a trochę dla siebie, trudno powiedzieć, w każdym razie – jak zawsze szczerze, z tą typową dla niego radością przebijającą przez dźwięki. Nie muszę na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że się uśmiecha. Grupa nastolatków obserwujących nas od pewnego momentu podchodzi nagle, przedstawiają się jedno po drugim i chwilę później to oni grają na jego gitarze, przywołując znane szlagiery. Piwo i słońce uderzają nam lekko do głowy, ciepło rozlewa się po całym ciele i leżymy tak po prostu, wpatrzeni w liście nad naszymi głowami, pozwalając opływać się dźwiękom, uśmiechnięci, jakbyśmy byli niespełna rozumu. Ktoś zrobił nam wówczas zdjęcie, ale nie zadbaliśmy o to, żeby je zachować. Nie miało to większego znaczenia.
Kraków, jesień 2011. To jest jak chrzest. Moje świeżo wynajęte mieszkanie mieści prawie 70 osób na 65m2. Przestrzeń tętni energią, zapachy i smaki mieszają się w jedno, powietrze pełne papierosowego dymu i woni taniej wódki wwierca się w nozdrza i przyprawia o łzy. Palę papierosa na klatce schodowej, z ulgą zamknąwszy za sobą drzwi do piekła. Spontanicznie zapraszam do środka dwóch chłopaków, którzy mijają mnie na korytarzu, mgliście przypominając sobie, że jeden z nich jest najprawdopodobniej moim sąsiadem. W chwilę później odkrywam, że jego kolega rzucił mnie kiedyś na kolana i został na chwilę moim idolem. Rok później jest już dla mnie jak brat. Nie mamy chyba żadnego wspólnego zdjęcia, chociaż każdy wieczór, jaki z nim spędzam, pozostaje pod powiekami i przynosi spokój w te gorsze, trudne dni.
Pamiętam: sytuacja wymykała się wówczas spod kontroli i oddałam tę kontrolę bez wahania w ręce niczyje, po prostu wychodząc ze swojego mieszkania i zostawiając wszystko własnemu losowi. Świt witałam od mojej ulubionej strony u Bartka – drzwi obok – półleżąc na skórzanej kanapie i słuchając freestyle'u, kameralnego występu, którego byłam jedynym odbiorcą. Słowa spontanicznie rodziły się na poczekaniu, wpadały w bit i niosły mnie ze sobą, kiedy zaciągałam się mocno papierosem i pozwalałam sobie odlecieć. Chociaż do dziś mam nagrania z tamtej nocy, to już nie to samo.
Kraków, wiosna 2011. Jestem tu tylko przejazdem, śpię na Morawskiego kątem u Fran, mojej młodszej siostry, rezydującej w miejscu, którego nie powstydziłby się żaden berliński punk. 100m2, przestrzeń, po której można jeździć rowerem, imprezy na 120 i więcej osób, obskurna kuchnia i zimne pokoje, ale to nic. Tamtej nocy jest cicho i jestem sama, układam się powoli do snu z mocnym zamiarem pójścia rano na wykład. I nagle dzwoni telefon – to ona. Upewnia się, czy nie będę mieć nic przeciwko, bo sytuacja skomplikowała się po koncercie, z którego właśnie wraca i obecnie wygląda to tak, że zespół nie ma gdzie spać. Sprawa jest prosta: będzie spał u niej, bo przecież poznali się już godzinę temu i są obecnie najlepszymi kumplami. Niedługo później siedmiu rosłych Niemców wkracza w te skromne progi, dźwigając kilkadziesiąt butelek piwa i niezliczone ilości papierosów, zdrowy rozsądek jęczy cicho, przykuty do kaloryfera w łazience, emocje zaczynają buzować i budujemy przyjaźń polsko-niemiecką do samego rana. Ostatecznie zasypiam, rozmawiając z Michaelem o miłości i zdradzie, cierpieniu i umiejętności wybaczania drugiemu człowiekowi. Na zajęcia nigdy nie docieram. Postanawiam odwiedzić ich w Berlinie.
Kraków, maj 2008. To był przypadek. Wcale tego nie planowałam. Otworzyły się drzwi, przeszedł przez próg naszego mieszkania na Helclów i w pół godziny później byłam już zakochana tak szaleńczo, że straciłam władzę nad swoimi myślami. Siedzieliśmy na balkonie, dookoła bez pachniał jak szalony, piliśmy czerwone wino. On grał na gitarze i śpiewał tak niesamowicie, a ja paliłam pierwszego w życiu jointa. Nauczyłam się wtedy, czym jest euforia i dowiedziałam się wiele o sobie, dowiadywałam się tego do samego rana. Nigdy wcześniej ani później nie kochałam tak mocno i tak głupio. Jeszcze nie wiedziałam, że kilka lat później, kiedy już wszystko się zmieni i kiedy ja się zmienię, to właśnie on złapie mnie za rękę, kiedy będę chciała skakać i uratuje mi życie.
Nie wiem, czy są zdjęcia, które mogłyby dodać tym wspomnieniom ostrości. Momenty wypalone we mnie tak głęboko, że powracają podniecającymi falami za każdym razem, kiedy mówię do siebie moje życie, wyznaczają mi głowie granicę między doczesnością i mistyką. Wracam do nich często, odrywam się od świata, pozwalam myślom błądzić, dokąd chcą. Dziesiątki chwil, dni i całych tygodni, o których mogę pisać i pisać, a które wciąż na papierze wydają się płaskie i nudne. Jak mogłyby mieć głębię na niewielkim, kolorowym obrazku? Czy jakikolwiek fotograf byłby w stanie uchwycić senne dialogi, straceńcze podróże bez kresu i bez celu, błyski oka i ciepło dłoni, pożyczone ubrania i to, czy te łzy w kącikach oczu, to od śmiechu czy od wzruszenia? Czy jesteśmy w sobie zakochani, czy tylko się przyjaźnimy, czy te spotkania zmieniają coś w świecie, który nas otacza?
Gdzieś w szufladach lub kartonach mam 9 rolek filmów do aparatu o tajemniczej dla mnie zawartości. Pamietam ciężar starego Zenita w moich rękach i małą małpkę Kodaka, która służyła mi przez wiele, wiele lat. Pamiętam tak wiele chwil, głośnych imprez i kameralnych spotkań, dobrych rozmów i pięknych ludzi, szalonych sytuacji i zbyt dużo używek. Setki historii, które lubię opowiadać, jeśli ktoś tylko chce posłuchać, anegdoty i tragikomedie, żarty i przedawnione tajemnice. Przeszłość tak wielu osób splata się z moją i łączy nierozerwalnie, bo przecież nasze spotkania były czasami jak kolizje planet i wymusiły zmianę orbity. Pamiętam. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek mogła zapomnieć, ale jeśli to właśnie jest mi dane, jeśli tak właśnie ma być, to nie zmienią tego zadrukowane kartki i setki plików .jpg.
To nie jest tak, że świadomie, w ramach buntu przeciwko erze technokracji, nie chwytam za smartfona czy aparat i rezygnuję ze zrobienia fotografii. Chociaż jest coś w tym, że nie wierzę w sens sztucznego tworzenia pamiątek i nie przywiązuję do nich znaczenia, to bardziej kwestia niemożności. Ogarnięta euforią zapominam, że istnieje coś takiego jak zdjęcie, że mogę utrwalić moment na kliszy lub karcie pamięci, że mogłabym przecież stworzyć coś, do czego dałoby się wracać. W tych wyjątkowych momentach nie tworzę. Koduję emocje, wrażenia zmysłowe, intensywność chwil i chowam w bezpiecznym miejscu wszystkie te momenty, których nie uchwyciłam w kadrze. Mam je wszystkie w głowie.