To było we wtorek, ale czas jest jakby względny, więc niech będzie, że to się dzieje tu i teraz, w tym momencie, chociaż jednak przecież we wtorek. Pod pewnymi względami nic przecież się nie zmienia. Wiesz, jak jest – kiedy bawisz się dobrze, czas mija niepostrzeżenie, nawet nie wiesz, kiedy zaczyna go brakować. W inne dni, gdy rzucasz rozpaczliwe spojrzenia w stronę zegara, sekundy wydają się wybijać bolesny rytm we wnętrznu Twojej czaszki, złośliwie rozciągają się w minuty, w kwadranse, w godziny całe, a każda godzina jest jak wyrok. Niech będzie zatem, że teraz.
Więc tak – skoro mindfuck, to na pohybel gramatyce, zrzućmy to dzisaj na licencia poetica – idę wzdłuż Błoń i coś roi mi się w głowie, tekst zaczyna się rodzić i przez chwilę myślę nawet, żeby zawrócić, od razu spisać go i utrwalić w oknie przeglądarki. Ale zaraz przychodzi mi do głowy – nie ma takiej potrzeby, przecież zapamiętam, zawsze pamiętam, nigdy nie zapominam, nawet jeśli bardzo chcę. To nic, że słowa będą inne i po drodze ucieknie mi jedno czy drugie zgrabne wyrażenie, chwytliwy bon mot: emocje zawsze pozostaną takie same. A Ty wiesz przecież, że mnie zawsze chodzi tylko o te emocje, że forma jest tylko wtórna i instynktowna, że nigdy przesadnie jej nie dopieszczam, bo wolę, kiedy jest taka jak ja – niedoskonała i momentami trochę szorstka, nieco chaotyczna i pulsująca od od wrażeń, myśli, uczuć.
Więc idę. Deszcz pada lekko na moją rozgrzaną skórę – doprawdy, gdyby spadł dwie godziny wcześniej, parowałby przy zetknięciu z ciałem. Ostatecznie słońce zaczyna wypalać mi już pierwsze piegi na ramionach, a ja nawet się nie bronię. Wiatr ciągnie mnie za koszulkę, ciągnie w głąb miasta, do ludzi, wdziera się we włosy; czuję jak moknę, ale nie przyspieszam – jest dobrze tak, jak jest. Kluczę między rowerzystami – idioci, nie widzą ścieżki rowerowej i jeżdżą jak święte krowy wszędzie tam, gdzie widzą przestrzeń – idę pewnie, równym tempem, w głowie mi szumi, a rozpalone czoło stygnie od kropel wody. To jak wystrzał w głowie, bang – bang, echo odbija się od sklepienia czaszki i wprawia mnie całą w delikatne wibracje. Bang.
Więc idę. Ludzie w biegu dookoła, ludzie tacy jak ja, zastanawiam się, jakby to było, zostać na chwilę kimś innym? Zawsze fascynowało mnie, co oznacza zielony, czy ja i Ty widzimy zieleń dokładnie tak samo, czy może zupełnie inaczej, czy kiedy zamykam oczy, świat, który znam, przestaje na moment istnieć? Zawieszam logikę i racjonalne sądy, kiedy idę w deszczu asfaltową ścieżką – po prawej zieleń i po lewej zieleń, a ja wciąż myślę i pozwalam myślom błądzić, dokąd chcą. Umysł rozgrzewa się szybko, ale chłodny deszcz studzi mnie od zewnątrz i nie pozwala osiągnąć temperatury wrzenia. Czy istnieje zieleń uniwersalna, zieleń dla każdego? Bang.
Więc idę. Na ramieniu mam lekką, płócienną torbę, w torbie – ubrania na zmianę. W końcu idę przecież na trening, nie na spacer, bo któż normalny szedłby na spacer w deszczu, to takie pytanie retoryczne, bo wiem od dobrze poinformowanych, że są tacy, co chodzą i czują się z tym szczęśliwi. I dobrze. W zasadzie powinnam trochę przyspieszyć, bo czas zaczyna naglić, ale przypominam sobie, że przecież wszystko jest stanem umysłu i nie jestem niewolnikiem zegara. Jeśli będę – to będę, nie muszę przecież zawsze wszędzie być, a drugi taki moment – kiedy deszcz ma idealną temperaturę i kiedy wysycham, jednocześnie moknąc – może się długo nie trafić.
Więc idę, nie biegnę. Time is running out, ale ja wciąż się nie spieszę, bo przeczytałam kiedyś, że pośpiech jest wrogiem rozsądku. Przez chwilę mam poczucie totalnej kosmicznej harmonii, jakby wszystko było na swoim miejscu: jest zieleń i jest deszcz i ja jestem, w ruchu – bo przecież idę, rozumiesz – nie w sensie przemieszczenia, tylko zamrożenia w czasie ciągłym niedokonanym. To chyba mój ulubiony czas – ten, w którym wszystko się dzieje, a jeszcze nie jest, przed było i zaraz po będzie. Chyba próbuję Ci przez to powiedzieć, że chcę być zawsze w oku cyklonu, tam, gdzie wydarzają się wydarzenia, gdzie dzieje się magia. Mniej interesuje mnie to, co było – używam tego tylko do wyciągania wniosków i chyba jeszcze mniej – co będzie, bo być może wszystko i nic, a mój wpływ na to jest, doprawdy, niewielki w kontekście Absolutu. Żyję w bezustannym teraz i niezmiennym (chociaż jednak zmiennym, wiesz o co chodzi) tutaj. Świat dookoła metamorfuje, ale przecież jednak jest constans, jako perfekcyjne dziecko matematyki i chaosu, zmierza do entropii, ale czyni to świadomie – w to wierzę. A czas? Ten stworzyliśmy sami i sami się też nim niewolimy. Bang, bang, bang.
Więc idę. W myślach przystawiam broń do skroni, wybuchy w mojej głowie, bang-bang, aksony rozbłyskają tysiącem metaforycznych kolorów, gra świateł. Dochodzę. Wciągam białe rękawice, wymierzam prawy prosty – wciąż jeszcze nie do końca pewnie, bo przecież dopiero się uczę, potem slide, bo stoję trochę za daleko, i kopię, roundhouse kick, którego być może się nie spodziewasz, bo ludzie często mylnie zakładają, że skoro bywam quasi-filozofem, to nie zdarza mi się być zwierzęciem i łaknąć krwi, walczyć o zwycięstwo. A ja, jak zwierzę, nie myślę już w sposób świadomy, pozwalam instynktom przejąć kontrolę. Liczy się tylko cel. Lubię wygrywać.
Mindstyle, thinkstyle, mindfuck. Pozdrawiam.