Najbliżsi znajomi nie komentują wpisów na moim blogu. Piszą do mnie na Facebooku, zaczepiają na Twitterze, wysyłają smsy i dzwonią. Jak mam nie być zwierzęciem socjalnym? Nawet gdybym chciała zostać introwertykiem, codziennie ktoś puka do moich drzwi – metaforycznie lub dosłownie – chce czegoś ode mnie albo czegoś ze mną, pogadać, napić się, zapalić, przytulić, wyruszyć w miasto po przygodę. Nie odmawiam. Być może właśnie dlatego nie dotyczy mnie FOMO, bo przecież tak naprawdę się nie boję. To nie strach. Ja po prostu chcę wydrzeć życiu z gardła wszystko, co może mi zaoferować, wziąć jak najwięcej, tak, żeby czasami aż się dławić. Chcę być wszędzie, widzieć wszystko, nie dlatego, że coś przegapię, ale dlatego, że to takie piękne. Każdego dnia świadomie dokonuję wyborów, które sprawiają, że jestem w tym miejscu, w którym jestem.
To dobre miejsce.
Wszystkie emocje noszę na zewnątrz. Czasami trudno mi wytłumaczyć, dlaczego przekraczam granice, dlaczego zbliżam się tak bardzo i pogłębiam więzi w ten sposób. Nie wiem – chyba po prostu inne, te płytsze, nie mają dla mnie wartości, chyba nie potrafię po prostu kogoś lubić z daleka i pamiętać o nim przez dłuższy czas, bo zbyt wiele moich uczuć i uwagi pochłaniają ci, których naprawdę kocham.
Lubię te wieczory, noce, czasami już nad ranem właściwie, kiedy padam na materac wyczerpana do granic możliwości i na myśl o tym, że jutrzejszy dzień spędzę podobnie, czuję przerażenie. Ale zasypiam szybko i budzę się i ruszam przed siebie, bo wiem, że jeśli zatrzymam się na zbyt długo, popadnę w marazm, pozwolę sobie na to, żeby myśleć o rzeczach, o których myśleć nie powinnam. Jestem więc na haju, bezustannie narkotyzuję się swoim życiem, podsycam euforię i unikam nudy. Kiedy jest mi to potrzebne, wyciszam się na chwilę, łapię oddech – dzień lub dwa w samotności – i znowu biegnę, odpowiadam na wiadomości, sama zagaduję.
Nie mam czasu. Naprawdę nie mam go już więcej: musiałabym zrezygnować ze snu lub jedzenia, nie pracować w ogóle i spędzać całe dni na kawie, odhaczając z listy kolejne spotkania. Nie chcę tego, chociaż marzy mi się dzień dłuższy o przynajmniej kilka godzin: nie chcę wybierać, więc łączę, poznaję ze sobą ludzi, zlewam kilka imprez w jedną i zostawiam wszystko swojemu biegowi. Jestem party animal, przynajmniej wtedy, gdy pozostaję w stanie manii, jestem niezmordowanym eksploratorem zakazanych rewirów i miejskim poszukiwaczem przygód. Rzadko mówię dość, jak teraz, ostatnio, gdy mieliśmy iść na brazylijską domówkę do kogoś imieniem Felipe za dziewczyną, której godzinę wcześniej jeszcze nie znałam.
Kiedy biegałam nocą po mieście, gubiąc rozmaite części garderoby i trwoniąc pieniądze, moi równieśnicy robili kariery. Skończyli studia, otrzymali literki przed nazwiskiem, własne biurka w dobrych firmach i czasami nawet służbowe laptopy. Chciałabym powiedzieć, że trochę im zazdroszczę, ale musiałabym skłamać – chociaż cieszę się z ich sukcesów i dopinguję, kiedy pną się do góry, wolę inny świat – ten, w którym spędziłam ostatnie lata.
Jeśli mam jakiekolwiek umiejętności i talenty, social skills znajdują się na szczycie listy. Lubię ten zgiełk i gwar, lubię, gdy vodka connecting people, a ja tę wódę nalewam, nawet, jeśli sama nie piję. Lubię usiąść lekko z boku i obserwować, jak upadają mury, jak ludzie przekraczają Rubikon w obydwie strony i wyciągają rękę do tych, którzy mieszkają na drugim brzegu. Nawet jeśli czasami to tylko magia jednej nocy, nawet jeśli rano wszystko wciąż jest nieostre i świat boli, to jednak zawsze coś po tym pozostaje. Spontanicznie godzę się na pikniki, śniadania, imprezy i szalone wyjazdy, nie chcę miec obowiązków, których nie dałoby się przesunąć na magiczne jutro, istniejące w innej czasoprzestrzeni. Namawiam, organizuję, pociągam za sobą i daję się ciągnąć, nawet wtedy, gdy rozsądek krzyczy zostań.
O tak, jestem głupia. Gdyby życie było bajką, na przykład tą o pasikoniku i mrówce, byłabym pasikonikiem. Żyję szybko, umieram młodo i często, a potem wstaję i zaczynam od nowa. Wciąż brzęczy mi w głowie Cobain i jego lepiej spłonąć niż wyblaknąć, jestem niekonsekwentna, zmienna, niespójna i chaotyczna, bo chcę wciąż mieścić w sobie wszystkie możliwości, nie rezygnować z żadnej potencji. Mówią mi, że tak nie da się żyć, ale przecież ja żyję, wciąż tu jestem, oddycham i krzyczę głośno, bardzo głośno. Mam bezustannie dreszcze i skurcze całego organizmu, pompuję adrenalinę i serotoninę, endorfiny zaburzają mi przytomność umysłu, ale żyję, żyję w spazmach, krzycząc i biegnąc ze zbocza w dół, jak dziecko, z ręcznikiem na ramionach, marząc o tym, żeby latać.
Przepraszam. Nie potrafię inaczej.