Przefarbowałam włosy. Kiedy weszłam do kuchni, Mikołaj uśmiechnął się lekko i stwierdził to takie typowo kobiece – zmieniać coś radykalnie w swoim wyglądzie, kiedy pojawiają się ważne zmiany w życiu.
Trafił w punkt. Nie wiem, czy to typowo kobiece, bo staram się unikać takich określeń (sam Mikołaj jest zresztą zagorzałym antyseksistą), ale faktem pozostaje, że sama tak robię. Lubię zmiany. Lubię, kiedy mają znaczenie. Czuję wtedy, jakbym docierała do punktów granicznych, słupów wbitych w ziemię, wyznaczających koniec i jednocześnie początek, a mnie ogromną radość sprawia to, kiedy zaczynam i kiedy kończę.
Jest ruch i jest zmiana. Kiedy rozstałam się z chłopakiem, przekłułam twarz po raz pierwszy. Nie tylko dlatego, że wcześniej mówił mi, że jeśli to zrobisz, będziesz szukać sobie nowego chłopaka (teraz żałuję, że nie poszukałam wcześniej), ale także z powodu ogólnej niepewności, kim jestem i co właściwie robię ze swoim życiem. Zaczęłam nagle ubierać się zupełnie inaczej, obcięłam i przefarbowałam włosy z niemalże czarnych na rudo, zmieniłam środowisko. Te metamorfozy pociągnęły za sobą kolejne. Zaczęłam blogować – początkowo na złość temu samego byłemu chłopakowi, który powtarzał mi zawsze, że dużo gadam, a nic nie robię – póżniej już naprawdę dla siebie i dla spokoju własnego ducha. W międzyczasie dokonywałam kolejnych zmian. Nie zawsze mądrych i rozsądnych, ale ważnych i wówczas tak bardzo mi potrzebnych. Czasami zbyt drastycznych.
Czasami były nagłe i radykalne, jak wtedy, kiedy obudziłam się pewnego dnia w swoim jasnym, ale zaniedbanym mieszkaniu na Lwowskiej i stwierdziłam, że mam dość. Że czas uciekać. Znalazłam kogoś, na kogo mogłam przepisać umowę, po 2 tygodniach tygodniach byłam już spakowana i gotowa do drogi. Wyrzuciłam dziesiątki starych, niepotrzebnych przedmiotów, schowałam na samo dno walizki kilka sukienek, które musiały poczekac na inny etap mojego życia. Znowu przefarbowałam włosy. Te stare przestały już do mnie pasować, patrząc w lustro nie czułam się sobą, więc znowu poszłam o krok dalej i kupiłam opakowanie barwnika.
Te metamorfozy wyglądu traktuję jako kontrapunkty. Nie prawdziwe zmiany, ale ich symbole, fizyczne oznaczenia momentów, w których zmieniłam się ja lub moje życie. Coś się zaczyna i kończy, a ja, patrząc na zdjęcia, widzę dokładnie kiedy i jak. Farbuję się na rudo, gdy potrzebuję energii i dodatkowej siły. Wybieram czerń, gdy czuję potrzebę oddalenia i samotności, blond – kiedy chcę po prostu odpocząć, wyciszyć się, uciec na chwilę od problemów związanych z dorosłością. Gdy wracam z bardzo daleka lub gdy czuję potrzebę krzyku, cała jestem jak ten krzyk, niebieska lub fioletowa, przepalam emocje w głowie i pozwalam sobie pędzić na oślep. 4 kolczyki, które noszę, to 3 wizyty u piercera, które musiały wydarzyć się własnie wtedy. Chociaż mogłabym je wyjąć, gdyby była taka potrzeba, są dla mnie ważne. Są częścią mojego życia, są mną.
Lubię spontaniczne zrywy i często pozwalam sobie na wprowadzenie w życie elementu losowego. Poddaję się wydarzeniom, skupiam się nie na przejmowaniu kontroli, ale na tym, żeby dopasowywać się do nowych warunków jak najszybciej, ćwiczyć umiejętność adaptacji. To chyba najważniejszy trening w moim życiu – pozwolić sobie na to, żeby nie mieć żadnej władzy, miękko poddawać się zmianom, być zawsze gotową na to, co przyniesie jutro i jednocześnie pełną wewnętrznego spokoju.
To nie jest coś, z czym się urodziłam. Dorastałam z przeświadczeniem, że nic nie daje większego komfortu psychicznego niż poczucie kontroli, pewność tego, co wydarzy się jutro, możliwość przewidywania tego, co wydarzy się następnego dnia, i jeszcze następnego. Teraz już wiem, że to nie była siła, a słabość, moja największa słabość. Kiedy pojawiał się chaos, wpadałam w panikę i nawet jeśli radziłam sobie całkiem nieźle, to przełykałam podchodzące do gardła fale stresu i przerażenia, nie mogłam spać, nie chciałam jeść.
Teraz już nie. Chociaż to może naiwne, naprawdę wierzę, że zawsze będzie dobrze. Bo przecież musi być. Z energią i zaangażowaniem godnymi lepszej sprawy zmieniam więc barwy, wymieniam garderobę, przeskakuję z jednego środowiska do drugiego, przeprowadzam się i rzucam wszystko, żeby zając się czymś zupełnie nowym. Czasami zaczynam wyrażać się nieco inaczej i dokonuję korekty systemu wartości, jeśli czuję taką potrzebę. Z każdą to zmianą czuję się coraz dojrzalsza i bardziej pewna tego, kim jestem: kimś, kto mieści w sobie wszystkie możliwości, wszystkie opcje i potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji. To dla mnie ważne. Lubię to, że nie wiem, kim będę za rok, dwa, za dziesięć lat. Nawet to, że nie wiem, co wydarzy się za tydzień od dzisiaj, z kim spędzę jutrzejszy wieczór i jak będzie wyglądał mój weekend. Chcę widzieć moje życie jako ciąg opcji, spośród których wybieram tę najlepszą, czasami podejmując decyzję pod wpływem impulsu, innym razem długo się nad nią zastanawiając.
Przestałam bać się zmiany, także tej, której nie wprowadzam sama. Polubiłam niespodzianki i wciąż uczę się, jak wykorzystywać okazje, które każdego dnia mijam. Kiedy zbyt długo jestem w homeostazie, wymuszam małe rewolucje, które pomagają mi złapać dystans i nie przywiązywać się nadmiernie do tego, co mnie otacza, nie przyzwyczajać się do samej siebie. Przeraża mnie rutyna, powtarzalność zdarzeń, które postrzegam jako najgorszy rodzaj eskapizmu, ucieczkę przed wszystkim tym, co życie może zaoferować, przed poznaniem tego, co nowe i obce. I gdy mówisz mi, że nie czujesz potrzeby, żeby eksplorować rzeczywistość i wybierasz to, co już znasz, odpowiadam – przepraszam Cię za to – wprost: po prostu nie rozumiesz, co tracisz. Tak samo jak ja nie jestem już w stanie zrozumieć, co to znaczy odczuwać stres i lęk przed nowym.
A wszystko dlatego, że 3 dni temu dostałam pracę – dokładnie taką, jakiej chciałam. W wieku 26 lat po raz pierwszy idę na etat, zrywając z freelancerką. Na myśl o tym czuję ekscytację.