Miałam 10 lat i naprawdę postanowiłam, że zostanę kiedyś wybitną pisarką. Że Nobla dostanę. Głupie, nie? Wieczorami, po szkole, pisałam krótkie wiersze i opowiadania, tworzyłam kilometrowe wypracowania do szkoły, na co dzień biłam rekordy przemądrzałości.
Nie wpojono mi etosu pracy i poczucia obowiązku. Nikt nie powiedział mi, jak funkcjonować w przestrzeni, jakie podejmować decyzje, co zrobić z własnym życiem. Nie mówili „zrób to” i „nie rób tego”, pozwolili popełniać błędy, kazali samodzielnie ponosić konsekwencje i tłumaczyć się i przepraszać. Nie uczyli mnie, jak wygląda prawdziwy świat, nie powiedzieli, że ludziom nie wolno ufać, że trzeba być ostrożnym, że można liczyć tylko na siebie, że czasami nie ma wyjścia i trzeba robić po prostu to, co trzeba. Że wcale nie będzie różowo. Zapomnieli?
Nie ostrzegli mnie, że wcześniej czy później będę musiała zgiąć kark i pozwolić dziecięcym marzeniom odejść. Że nie da się zawsze po swojemu i własną drogą, że przychodzi taki moment, w którym trzeba dorosnąć, a to dorastanie wiąże się z robieniem rzeczy, na które wcale nie ma się ochoty. Że w końcu zawsze pojawia się rutyna i zmęczenie, że już dość i że zaczyna brakować siły i energii, że znikają chęci, ginie pasja. Nie uświadomili mi, że jestem tylko jedną z wielu i że zawsze będę jedną z wielu, że muszę zachować pokorę i że nie powinnam sięgać po więcej, niż mogę sobie pozwolić.
Być może powinni mi to wszystko powiedzieć. Ustawić mnie w szeregu, dopasować do reszty, nauczyć, że trzeba umieć oddzielać fantazje od prozy życia, że liczy się to, żeby przetrwać za wszelką cenę. Nie dali mi jednak nigdy do zrozumienia, że coś jest na rzeczy, nie zasygnalizowali istnienia problemu. Być może właśnie dlatego nie mam pojęcia o tych sprawach. W kwestii ograniczeń i podporządkowania jestem w rzeczywistości zupełnie głupia, jakbym wciąż czytała o rzeczach, które nie do końca rozumiem.
To nie oznacza, że milczeli. Mówili mi, że mogę być kimś wielkim. Że stać mnie na więcej, na wszystko, czego tylko zapragnę. Że zostanę tym, kim zechcę i nikt nie ma prawa zmuszać mnie do zmiany decyzji. Że – jeśli zechcę – mam prawo zmarnować swoje życie i swój potencjał na wszelkie możliwe sposoby, że mogę i powinnam próbować wszystkiego, że jestem przyszłością i w tej przyszłości pokładana jest nadzieja. Hodowali mnie na wolnomyśliciela i pięknoducha, uczyli, że dobre towarzystwo i piękne obrazy warte są więcej niż całe złoto świata, że tak naprawdę nie da się kupic niczego, co istotne, bo tylko rzeczy bez znaczenia da się wycenić i nakleić na nie metkę.
Nie wiedziałam, że czasami po prostu się nie da, że są rzeczy niemożliwe. Miałam fatalne pomysły i podejmowałam złe decyzje, myliłam się i czasami upadałam, nie radziłam sobie i dziwiłam się, jak to wszystko możliwe. Były momenty, w których przestawałam im wierzyć, myślałam, że się pomylili lub okłamali mnie z rozmysłem, że karmili mnie swoimi snami, a ja przecież nie żyłam w śnie i nieuchronność zdarzeń zaciskała mi pętlę na szyi. Bałam się, że być może popełniłam błąd, że może nie ma we mnie tego wszystkiego, co oni wydawali się dostrzegać, że powinnam wtopić sie w tłum i zapomnieć, po prostu zapomnieć o wszystkim, czego chciałam.
W końcu zrozumiałam. Nie nauczyli mnie rzeczy praktycznych, ale tych przecież byłam w stanie nauczyć się sama: o wiele łatwiej w końcu przygotować obiad czy wynająć mieszkanie niż naprawdę mieć niezachwianą wiarę w wartość swoich działań. Nie wiem, gdzie przebiegają granice, bo nikt nie pokazał mi ich palcem, więc czasami przekraczam je i nawet tego nie zauważam. Naprawdę wierzę, że to, co robię ma sens, nawet jeśli nie dostrzegam jeszcze celu. Chociaż czasami się boję i nie mogę zasnąć z tego strachu, nie powstrzymuje mnie to przed wyciąganiem ręki po to, czego chcę.
Nawet jeśli ostatnio nie jestem pewna, co to właściwie jest.