Miastu Wrocław za to, że po raz kolejny zaczarowało mnie i uwiodło bez reszty
Organizatorom Nowych Horyzontów za wydarzenie, którego nie sposób zapomnieć
Karolinie i Sebastianowi za przygarnięcie mnie do siebie i ogromny kredyt zaufania
Pawłowi za tę zaskakującą, mądrą rozmowę
Jackowi za bycie tym, kim jest i za to, kim się staje
Kasi za swobodę i radość życia
Tobie, jak zawsze – za wszystko
i wszystkim innym, z którymi wymieniłam chociaż uścisk dłoni
Na kilka dni przed wyjazdem na Nowe Horyzonty nie jestem – oczywiście – jeszcze spakowana. Więcej: nie wiem nawet do końca, gdzie i u kogo będę spać, za co będę żyć przed te kilka dni, podczas których (tego jestem pewna) mogę liczyć jedynie na alkohol-niespodziankę. Dużą niespodziankę. Waham się – zastanawiam się, czy jechać, czy może jednak odpuścić, biję się z myślami, przejmuję tym, że poza chwilami, gdy oczy i mózg zajęte będą jedną z wielu planowanych projekcji, umrę tam z nudów i samotności, pozostawiona samej sobie w mieście znanym, ale jednak obcym i chociaż przyjaznym, to przecież wciąż nie posiadającym punktów zaczepienia, miejsc, w których mogłabym bezpiecznie lądować, w których mogłabym się schować, gdy będzie źle. A przecież liczę się z tym, że może być źle – faza depresji mija powoli, ale wciąż jeszcze uważam bardzo na to, jak stawiam kroki, nie pozwalam myślom błądzić po zakazanych rewirach.
Jednak jadę. W przebłysku kreatywności wrzucam post na fanpage bloga, nie licząc na nic, ale jednak mając jakąś nadzieję, że nie spędzę tego czasu zupełnie sama, że będzie z kim pójść na piwo, pogadać wieczorem, że będzie okazja, żeby śmiać się głośno i wieczorami odrywać od samotności. Jadę. Klikam „opublikuj”.
Karolina. Pisze, że wyjeżdża, że zostawia swoje mieszkanie na kilka dni, że szuka kogoś, kto podczas jej nieobecności karmiłby jej kota. Dwa dni później odbieram już od niej klucze do wrocławskiej kawalerki, wciąż pozostając pod wrażeniem odwagi kogoś, kto jest w stanie zaufać obcemu człowiekowi do tego stopnia, powierzyć mu swój dom, swoją prywatną przestrzeń, swoje zwierzę. Kogoś, kto jest w stanie zrobić to wobec mnie, chociaż nie ukrywam przecież tego, kim jestem i jaki tryb życia prowadzę. Chociaż ja sama wiem przecież, że wszystko będzie dobrze, ona nie może tego wiedzieć, ale zdaje się tym zupełnie nie przejmować. Jestem, naprawdę jestem zaskoczona. Pozostanę już do samego końca. Być może już na zawsze.
Do Polskiego Busa wpadam w ostatniej chwili. Zmęczona, niewyspana i ze sprzecznymi emocjami kłębiącymi się w głowie, ze zbyt ciężką walizką, ze świadomością, że spakowałam się jak na Hawaje, a za oknem autobusu deszcz i ciemność, strugi wody przelewające się przez ulice. Jest czwartek. Na pierwszy planowany seans – oczywiście – nie docieram, spędzam wieczór w pustym mieszkaniu, mając za całe towarzystwo kota. Wciąż jeszcze nie wiem, czy nie popełniłam błędu, boję się nadmiaru ciszy, która nie wpływa na mnie dobrze w tym stanie, nie wiem, co będzie jutro i pojutrze, ale zasypiam spokojnie i mocno. Jak zawsze.
Piątek, sobota, niedziela. Gdzieś pomiędzy pracą i kolejnymi seansami uderza mnie to, jak bardzo kocham takie życie: nieskrępowane zależnością od kogokolwiek i zobowiązaniami, wypełnione ludźmi, rozmowami, kolejnymi uściskami dłoni, odkrywaniem raz po raz nowych osób, nowych historii i charakterów. W budynku kina bezustannie wpadam na kogoś znajomego, spotykam ludzi, o których myślałam, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Spędzam czas w towarzystwie i sama, wciąż zajęta, wciąż w biegu, wciąż pomiędzy jednym i drugim. Lubię to tempo: przypomina mi o tym, że żyję. Piję alkohol i robię rzeczy nielegalne – najczęściej z Jackiem, który staje się dla mnie jak młodszy brat – chociaż wszystko z umiarem i w granicach rozsądku, który ostatnio nabyłam w ilościach hurtowych, chociaż może za trochę zbyt wygórowaną cenę. Nic to. Docierają do mnie dźwięki, jak zwykle zachwycam się miejscem, w którym jestem, nocą poznaję miasto po swojemu i przeżywam, spalając się w tym przeżywaniu każdego dnia od nowa.
W sobotę gubię telefon. Nie zauważam tego, rzecz jasna, od razu – po powrocie do miejsca, które nazywam tymczasowo domem, w panice przeszukuję kieszenie, dociera do mnie, jak wiele informacji, które nie powinny nigdy ujrzeć światła dziennego, znajduje się w pamięci tego małego urządzenia. O mnie, o innych, o wszystkich, których znam. W akcie desperacji wysyłam smsa ze służbowej komórki, licząc na to, że odzyskam zgubę, chociaż tak naprawdę, w głębi ducha, powoli godzę się już ze stratą. Nic to – są przecież gorsze rzeczy.
Rano dzwoni do mnie ochrona klubu festiwalowego Nowych Horyzontów. Kobieta o miłym głosie okazuje się moją wybawicielką – po telefon mogę podejść w dowolnej chwili, czeka na mnie tam, gdzie – jak słusznie zakładałam – wyślizgnął się z mojej torby na trawę. Chociaż trudno mi w to uwierzyć, po raz kolejny w życiu doceniam logikę rządzącą światem i fakt, że karma naprawdę do mnie wraca.
We wtorek w nocy wyjeżdżam na szkolenie do Warszawy. Sześciogodzinna podróż nie należy na najbardziej udanych, ale ostatecznie udaje mi się przespać. Młociny. Dworzec Centralny. Piaseczno. Metro Wilanowska. Znowu Młociny. 5 godzin jazdy z powrotem do Wrocławia. Kiedy docieram do Jacka, osuwam się już z wyczerpania na ziemię – a przecież muszę jeszcze zabrać swoje rzeczy, przenieść je do Zapętlonej Kasi, u której mam spędzić kilka następnych dni. Karma ponownie wraca. Odbieram telefon – kierowca Polskiego Busa znalazł właśnie mój portfel i oznajmia mi, gdzie mogę go odebrać. Nie zauważyłam nawet, że go zgubiłam – przecież ja nigdy niczego nie gubię! Umawiam się na następny dzień, pozostaję w szoku, u Kasi zasypiam niemalże w pół zdania.
Jest czwartek. Znowu wracam późno, zbyt późno, a przecież wstaję codziennie rano, żeby pracować zdalnie, jak się zobowiązałam. Zmęczenie daje mi się coraz bardziej we znaki, rozpaczliwie potrzebuję snu, ale nie odpuszczam, wciąż wracam głęboką nocą, eksplorując miasto i nie opuszczając żadnych wydarzeń.
Przychodzi piątek. Gdyby nie to, że masz przyjechać, poddałabym się i wróciłabym do domu. Ale czekam. W mieszkaniu Kasi pojawia się Troyann, zaczynając powitanie od puszki Sommersby i papierosa. Chociaż nie mam już ochoty, wychodzę na kolejną imprezę i po raz już nie wiadomo który w życiu odkrywam, że najlepsze są właśnie te, na które najbardziej nie chce się wychodzić. Paweł. Venila. Drugi Paweł. Od tygodnia spotykani już chłopcy z Are You Watching Closely?. Helena. Coraz więcej twarzy, także tych, których jeszcze nie rozpoznaję. Venila tańczy, ja palę, Paweł mówi – najpierw pierwszy Paweł, potem drugi, potem znowu pierwszy. Wracam, jak zwykle, nad ranem. Troyann strasznie chrapie.
Wreszcie przyjeżdżasz Ty. Kasia pakuje się w biegu – wyjeżdża do Krakowa, instruując nas, żebyśmy po wszystkim wrzucili klucz do skrzynki pocztowej. Dzisiejszy film jest tak słaby, że aż boli, ale ubaw nad dużym zestawem sushi i wieczorna impreza wynagradzają nam to po dwakroć. Rozmowy i spotkania, poważne dyskusje i głupie żarty, nowe znajomości i zacieśniane naprędce relacje. Karolina i Sebastian, Sonia i Nadia, Rafał i Grzesiek, Adam, Sławek, Robert i Bogna. Złote Sobole i Festiwal Kina Rozrywkowego w Zakopanem, kłótnie o filmy i łapanie się za głowę, Jameson, Jameson dla wszystkich, gorąca noc, dobre burgery, miękka, zielona trawa pod bosymi stopami i trochę tej innej też, pocztówki z reprodukcjami plakatów filmów Kubricka, za dużo papierosów. Jak zawsze. Do mieszkania Kasi nie docieram. Śpię w hotelu, gdzie akurat znalazło się wolne łóżko w wynajętym pokoju, rano cieszę się podanym pod nos śniadaniem i nic to, że na sukience mam plamę wielkości Azji i że nie zabrałam ze sobą kremu do twarzy: w sukience czystej już, chociaż mokrej (plama jest teraz wielkości Azji połączonej z Europą) ruszam przed siebie, z mocnym postanowieniem obejrzenia kolejnego, ostatniego już filmu. Śmieję się do łez, żegnam ze wszystkimi – chociaż tli się we mnie jeszcze iskierka buntu i mocno waham się, czy nie zostać, nie zarwać kolejnej nocy, nie wstać o 6 rano i nie jechać stąd prosto do pracy, ostatecznie ulegam zdrowemu rozsądkowi. Kiedy słyszę jednak, jak mówisz, że odwieziesz mnie pod sam dom, do Krakowa (chociaż przecież miałeś jechać do Gliwic), mam ochotę płakać z radości. Dałaby radę. Ale naprawdę cieszę się, że nie muszę.
Jestem już w domu. Tydzień później wreszcie udaje mi się odespać. Wybieram się właśnie do piercera, bo pojawiła się okazja, z której chciałabym skorzystać. Czekając na swoją kolej poznaję chłopaka, który częstuje mnie jagodowym Winstonem, drugiego dorzucając „na później” i znowu nie wiem, co powiedzieć. Przekłuwam język. Wracam. Kiedy mijam sklep spożywczy, przeliczam szybko drobne w portfelu, zastanawiając się, czy naprawdę chcę wydawać teraz pieniądze i czy nie lepiej trochę pooszczędzać. Przechodzący obok starszy pan odwraca się w moim kierunku i mówi z uśmiechem: brakuje kilku groszy na coś? Jakby co, to dołożę! Mieszkamy w jednej dzielnicy, w jednym mieście – trzeba sobie pomagać!
Mieszkam w mieście ludzi, niezależnie od tego, jakie to miasto, niezależnie od tego, gdzie akurat się znajduję. Wierzę w karmę. I nie bądź, proszę, idiotą i nie mów mi, że mam po prostu szczęście. Statystycznie niemożliwe jest mieć tego szczęścia aż tyle.
Akcja i reakcja. Przyczyna i skutek. Jeśli świat dookoła wydaje Ci się miejscem wyjątkowo podłym, zacznij jego przebudowę od samego siebie.