Szorty kulturalne vol. 23. Sci-fi dobre, sci-fi złe
Science fiction to jeden z tych gatunków, który męczę z pasją i zaangażowaniem godnymi lepszej sprawy. Do pewnego momentu oglądałam praktycznie wszystko, co pojawiało się na ekranach kin i nosiło chociaż śladowe znamiona gatunku – trudno powiedzieć, dlaczego, skoro z góry wiedziałam, że mogę liczyć co najwyżej na ok. 2 godziny przaśnej rozrywki nie angażującej w najmniejszym stopniu mózgu.
A może właśnie dlatego?
Nie mam dobrego zdania o sci-fi. Czytałam parę wybitnych – i używam tego słowa z pełną odpowiedzialnością – książek i widziałam kilka dobrych filmów, które utrzymane są w tym klimacie, ale to trochę tak jak z muzyką pop: kilku świetnych artystów nie sprawia, że cały gatunek przestaje być nagle podobny do miauczenia kota przepuszczonego przez syntezator albo prostackiego „umc umc” brzdąkanego do wtóru obrażającej inteligencję piosenki wyśpiewywanej przez jędrną blondynkę z plastikowym biustem.
Tak, upraszczam. W krzywdzący sposób.
Tak jak nie mam obecnie za grosz szacunku do fantasy (tę postawę zawdzięczam w dużej mierze twórczości Andrzeja Sapkowskiego, któremu udało się stworzyć chyba najbardziej egzaltowaną prozę w historii fantastyki), tak samo i sci-fi wywołuje we mnie dziś reakcję w stylu „meeeeh, a po coo… znowu nie będzie fabuły, tylko roboty będą do siebie strzelać…”. I chyba właśnie o to chodzi. Z powodu efekciarzy pokroju Michaela Baya, który bardzo wcześnie skumał, że wystarczająca ilość wybuchów i imponujących maszyn w połączeniu z odpowiednio patetycznymi przemowami i biało-czarnymi, heblem ciosanymi bohaterami wystarczą, żeby odwrócić uwagę widowni od zupełnego braku sensu, zrozumiałam jedną rzecz: dobry scenariusz to w obrębie tego gatunku rzadkość.
Dziś nie mam już nawet w planach seansu najnowszych Transformersów – wolę zaoszczędzony na nich czas spożytkować na siedzenie na balkonie i gapienie się w przestrzeń tudzież zmywanie naczyń. Każda z tych czynności wydaje mi się bardziej produktywna, a co więcej – ciekawsza i dalece bardziej zajmująca. Nie wiem, co się zmieniło. Może po prostu szkoda mi tych cennych godzin? Może po prostu rozrywka w stylu „huehuehue ale napierdalają” nie jest dla mnie? A może po prostu lubię dobre historie i to, kiedy ktoś dobrze je opowiada? I z tego powodu denerwuje mnie kino, które nie opowiada żadnej historii, a staje się tylko zlepkiem pozbawionych treści i sensu obrazków dla spragnionych mocnych wrażeń widzów?
To nie tak, że jestem snobem. Lubię dobrą rozrywkę – czasami nawet tę prostacką. Bawią mnie proste żarty i nie przeszkadzają mi nawet znane schematy, o ile ktoś podaje mi je w sposób lekkostrawny. Od kina rozrywkowego nie wymagam wcale wyższych aspiracji (chociaż jeśli je oferuje, biorę z przyjemnością). Oczekuję tylko jednego: bycia odpowiednio rozerwaną. I kiedy nie mogę powstrzymać ziewania, wiem, że coś tu jest nie tak.
Mój wcześniejszy tekst pastwiący się nad sci-fi znajdziecie tutaj. Jeśli natomiast chcecie śledzić na bieżąco, jak robię filmom krzywdę, zapraszam na mój Filmweb.
1. RoboCop (RoboCop, reż. José Padilha, 2014) – 6/10
Miałam wiele obaw odnośnie nowej wersji RoboCopa – po obejrzeniu pierwowzoru strzelałam w ciemno, że film podzieli los podobnych przedsięwzięć, tzn. natrzepie kupę kasy i zostawi widzowi uczucie, jakby dał się przelecieć nieznajomemu na imprezie za drinka. Na szczęście – co nie zdarza mi się znowu aż tak często – myliłam się i nie jest wcale aż tak źle. Wybitnie może też nie, w końcu mowa o amerykańskim kinie rozrywkowym XXI wieku, ale seans można przetrwać bez narastającego uczucia zażenowania, które ogarnia cały organizm.
Nowy RoboCop, cytując Sfilmowanych, dostarcza. Chociaż to najlepsze, co można o nim powiedzieć, zapewnia godziwą rozrywkę przez cały czas trwania seansu – niestety, nie ma już tego zimnego, metalicznego klimatu swojego poprzednika: efekciarstwo i rozmach zastąpiły surowość formy, a sam robo-policjant momentami zbliża się już do wspomnianego przy okazji oryginału Iron Mana. I chociaż Iron Mana lubię wielce, tutaj ta paralela nie jest wcale komplementem dla RoboCopa. Jest nieźle i oczko w górę za świetnego (jak zawsze) Samuela L. Jacksona. I na tym poprzestańmy.
2. Grawitacja (Gravity, reż. Alfonso Cuarón, 2013) – 6/10
Czas się komuś narazić. Miałam ogromne opory przed obejrzeniem Grawitacji – wydawało mi się, że film, o którym tyle się mówi, który jest nominowany praktycznie za wszystko, po prostu musi być przereklamowany (z tego samego powodu wciąż boję się obejrzeć Her). Niestety, tym razem trafiłam w dziesiątkę.
Uwielbiam filmy-wydmuszki obliczone na zbajerowanie widza. Czasami nawet daję się zbajerować – uwiódł mnie Stoker, powaliło Moonrise Kindgom, chłonęłam klimat Wielkiego Mistrza. Nie przemówiły za to do mnie takie obrazy jak Tylko Bóg wybacza czy w pewnym sensie Grand Budapest Hotel, po którym naprawdę spodziewałam się więcej. O wiele więcej. Jeśli zaś chodzi o Grawitację – nie jestem w stanie nie docenić skali tego przedsięwzięcia. Film ma rozmach, wizualnie niewiele można mu zarzucić – nie wiem, czy kiedykolwiek w kinie widziałam tak zimny, samotny kosmos, tak niesamowicie oddaną samotność, pustkę, odległości. To przeraża, robi wrażenie. I pozostaje zdecydowanie najmocniejszą stroną tego obrazu.
Z drugiej jednak strony mamy tu rozhisteryzowaną babę, która samodzielnie rozpieprza wszystko, co stanie jej na drodze. Bohaterka Bullock każe się zastanawiać, jak osoba tak chwiejna, z tak ogromnym bagażem psychicznych problemów i bolesnych wspomnień, została w ogóle dopuszczona do misji? Czy naprawdę w kosmos wysyła się kowbojów, którzy utracili na Ziemi sens życia i zastanawiają się każdego dnia, czy owo życie ma jeszcze jakiś sens? Powiem to wprost: uważam Sandrę Bullock za aktorkę co najwyżej przeciętną (chociaż bardzo efektowną), a przyznanego jej niegdyś Oscara za bardzo dobry żart Akademii, która najwyraźniej w owym roku upadła na łeb. To, że Sandra raz w życiu zagrała w czymś bardziej ambitnym niż Miss Agent, to nie powód, żeby od razu klaskać, bądźmy poważni – mnie osobiście podobała się (w poważnej roli) w 28 dniach, ale oglądałam ten film w wieku szczenięcym i nie chcę tu stawiać go za wzór kina ambitnego.
Grawitacja to 90 minut intensywnej, brawurowej popisówy kolesi od efektów specjalnych – temu zespołowi z pewnością należą się oklaski, odwalili kawał dobrej roboty. Niestety, reżyser kreśli metafory z subtelnością łopaty walącej widza w tył głowy, jakby z góry zakładał, że debilom trzeba wszystko pokazać wprost. Nie da się zatem przeoczyć, że mamy to długą i nudną scenę jakże alegoryczną, w której nasza kosmiczna histeryczka unosi się w kapsule na podobieństwo płodu w łonie matki. Na wypadek gdybyśmy jednak to przeoczyli, pan reżyser pokaże nam to jeszcze raz. A potem będzie do tego uparcie nawiązywał. Trzeba naprawdę chcieć, żeby tego nie zrozumieć.
Moją największą radość budzi fakt, że już to obejrzałam i nie muszę drugi raz. A przecież musiałam, żeby być na bieżąco, taki wewnętrzny imperatyw. Nudziłam się, chciałam przewijać, czułam zażenowanie, słuchając rzewnych historyjek, które w zamierzeniu miały chyba rozładować patos, a sprawiały, że całość stawała się mocno przaśna. Nie kupiłam tego w najmniejszym nawet stopniu. Oceniam na 6 i te 6 punktów leci do ekipy zajmującej się efektami.
3. Dziwne dni (Strange days, reż. Kathryn Bigelow, 1995) – 9/10
Mój prawie-że-starszy-brat Daniel nakazał mi kiedyś pod groźbą zerwania znajomości obejrzenie trzech filmów szczególnie bliskich jego sercu. Były to: Brazil, Blade Runner i Dziwne dni. Daniel wie, co dobre.
Po pierwsze, Ralph Fiennes. Aktor, który zagrał w bardzo niewielu dennych filmach (spuśćmy zasłonę milczenia nad Starciem tytanów oraz Gniewem tytanów, które nigdy nie powinny były ujrzeć światła dziennego) i nieodmiennie zachwyca mnie tym, jak obłąkany i neurotyczny potrafi być. Tutaj, jak zawsze, w szczytowej formie.
Po drugie, Juliette Lewis, moja ukochana wariatka, która potrafi być tak cudownie irytująca i nieznośna i która mogłaby dawać Penelope Cruz korki z tego, jak grać kobietę psychicznie niezrównoważoną. Tutaj oczywiście histeryczna, momentami nieco senna, naćpana, fascynująca.
Po trzecie, pomysł: w przededniu nowego millennium dziwne miasto trawi gorączka, którą wywołują nielegalne nagrania z zapisami wrażeń zmysłowych innych osób znajdujących się w ekstremalnych sytuacjach. Gwałt przeżywany od strony jednej lub drugiej strony? Śmiertelny wypadek samochodowy? Masturbacja, seks grupowy, morderstwo? Nie ma problemu. Rozprowadzający ten umysłowy narkotyk Nero (boski Ralph) wpada w poważne kłopoty. Nawet nie wie jeszcze, jak poważne.
Kino sci-fi z lat 90. ma w sobie coś unikatowego. Zwykle nazywa się to dobrym scenariuszem, którego nie posiadają współczesne popłuczyny po gatunku w rodzaju Transformersów (w tym wypadku cały scenariusz można streścić na serwetce z McDonald’s). Strange days trzyma w napięciu (ostatecznie to film teoretycznie przynajmniej sensacyjny) jak najlepszy thriller, daje do myślenia, stawia niewygodne pytania i zachwyca brudną, naturalistyczną konwencją, która nie śmierdzi plastikiem. Bardzo gorąco polecam.
4. Igrzyska śmierci (The Hunger Games, reż. Gary Ross, 2012) – 4/10;
Igrzyska śmierci. W pierścieniu ognia (The Hunger Games: Catching Fire, reż. Francis Lawrence, 2013) – 5/10
Powiem wprost: nie rozumiem fenomenu tej serii. Nie rozumiem fenomenu Jennifer Lawrence. Znaczy, fajna z niej dziewczyna, wygląda na równą laskę i w ogóle. Ale czy naprawdę prezentuje aż takie umiejętności aktorskie, żeby podniecać się jej każdym występem? Nie wiem. Nie chcę się wykłócać z fanami, po prostu mnie nie bierze. Nie widziałam żadnego filmu z jej udziałem, który rzuciłby mnie na kolana (Winter’ Bone wciąż przede mną, Poradnik pozytywnego myślenia uważam za jedno z największych kinowych nieporozumień ostatnich lat, a American Hustle jest ogromnym, ogromnym rozczarowaniem) – może to dlatego? A może po prostu kocham Amy Adams.
Igrzyska to taki film, który podobno pod płaszczykiem rozrywki dla nastolatek kryje przepastne głębiny sensów. Przynajmniej tak mi próbują wmówić. Cóż, ja tych głębin nie dostrzegam. Oglądając – nudzę się, mam wrażenie, że to skrzyżowanie Lost (nie trawię tego serialu) z Battle Royale (sorry, w ogóle nie ma porównania – w Battle Royale gra Takeshi Kitano; TEN Kitano) i Czarnym lustrem (tak, wiem, że Igrzyska zostały napisane wcześniej, ale nieważne kto był pierwszy, tylko kto jest lepszy i tutaj znowu nie ma co porównywać). Mam wrażenie, że ogromna część osób chwali tę serie tylko dlatego, że nie jest aż tak durna i infantylna jak Zmierzch – wybaczcie, ale naprawdę sztuką jest stworzyć coś aż tak słabego i bycie lepszym nie jest przesadnie trudne.
Owszem, ładne to i poprawnie zrobione, naszpikowane interesującą symboliką i w ogóle. Ale mimo to podczas seansu nie potrafiłam potraktować tego filmu serio, wciąż wrzucam go do jednego worka z Pięknymi istotami i innymi popkulturowymi popłuczynami dla nastolatek. Przede wszystkim irytuje mnie postać same Katniss, która od samego początku jest tak ślachetna, że wydaje się wręcz skazana na bycie heroiną wiodącą lud na barykady. Dupa z niej jednak, nie lider i w efekcie balansuje gdzieś między „jestem taka dorosła, że mogę o wszystkim sama zadecydować, łohohoho” a histerią, zwłaszcza w sytuacjach, gdzie owa histeria jest zupełnie niewskazana. Główna bohaterka jest moralnie jednoznaczna, bez odcieni szarości, bez chwil zwątpienia i zgubnych pokus (całowanie się w lesie z obcym chłopakiem się nie liczy). Bawi się w udawanie, ale mocno jej to nie wychodzi, bo przecież żadna z niej kłamczucha, a polityką to się w ogóle już całkiem brzydzi. Ot, takie dziewczę z lasu, które ma wprowadzić na przegniłe, wystrojone salony ożywczą, przaśną świeżość zarumienionych policzków, wiejską prostotę oraz moralną odnowę. W efekcie dostajemy protagonistkę, która pomimo pozorów jest typową nastolatką, taką samą jak jej rówieśniczki z rzekomo głupszych książek: bunt Katniss polega na tupaniu nogą i manifestowaniu swojej postawy pojedynczymi efektownymi zrywami, bez jakiejkolwiek głębszej myśli na temat ewentualnych konsekwencji. A mam wrażenie, że ktoś tu próbuje mi wmówić, że protagonistka jest dojrzałą, młodą kobietą, która dokonuje trudnych wyborów i wywraca do góry nogami stereotypy. Pytam – w którym miejscu? O ile cała ta seria mogłaby być lepsza, gdyby autorka nie postanowiła uczynić swojej pupilki kryształowo czystą istotką nieskalaną układami i polityką i dodała jej nieco wątpliwości?
Ja tego nie kupuję. Całym sercem trzymam ze zwalczającą Katniss władzą i mam nadzieję, że nadęta smarkula dostanie wreszcie po tym zadartym nosie. A przy okazji odczuwam dyskomfort, bo szukam podstawy do refleksji w filmie, w którym te podstawy wykładane są łopatą, bez zbędnych subtelności. To ja już wolę Zmierzch. Bella przynajmniej nie udaje mądrzejszej, niż jest. A Katniss pozostaje uparta jak osioł. I przez to głupsza. Jestem na nie.
5. Snowpiercer: Arka przyszłości (Snowpiercer, reż. Joon-ho Bong, 2013)
Moją recenzję znajdziecie TUTAJ.
6. Człowiek ze stali (Man of steel, reż. Zack Snyder, 2013) – 5/10
2,5 godziny niekończącej się (takie ma się wrażenie podczas seansu) nudy i patosu wylewających się wprost z ekranu. Szkoda, bo zapowiadało się naprawdę przyzwoicie i człowiek naprawdę ma przez pierwszą godzinę nadzieję, że coś zacznie się rozkręcać. Nowe przygody Supermana to jednak produkcja z rodzaju tych, które powinny w założeniu zapewniać rozrywkę i kompletnie nie wywiązują się z tego zadania. Historia jest ciekawie poprowadzona, jednak pozbawiona napięcia, a kiedy już-już wydaje się, że zaczyna się właściwa akcja, logika i fabuła zostają poświęcone na ołtarzu efekciarskich starć z przeważającymi siłami wroga. Nie jest to może kino żenujące, ale z pewnością niewiele więcej ponad przeciętne. Męczące. Nie wnoszące nic do życia widza. Zupełnie zbędne. Do bólu hamerykańskie.
Superman nigdy nie wydawał mi się specjalnie interesującą postacią – głównie z powodu moralnej jednoznaczności, którą z upodobaniem tępię w niemal każdym tekście tego typu. Brak prawdopodobieństwa psychologicznego bohatera jest jego gwoździem do trumny – a Clark jest po prostu nudny i mało wiarygodny, chociaż usprawiedliwia go nieco fakt, że naprawdę jest kosmitą. Pewnie, że jest. Żaden człowiek nie jest tak prostolinijny. Jak linijka z kiosku Ruchu za 1,50zł.
Niestety, Człowiek ze stali sprawił, że nie mam już ochoty na jakiekolwiek spotkania z Supermanem. O ile Spiderman, pocieszny chłopak,potrafi wciąż mnie rozbawić, a Batman nieodmiennie pociąga swoją mroczną stroną, to ten goguś z perfekcyjnie gładką klatą, który wygląda zawsze, jakby ktoś potraktował go mocno Photoshopem (zarówno pod względem fizycznym jak i moralnym), jest po prostu nudziarzem. Szkoda tylko, że reżyser, który stworzył jeden z najlepszych filmów gatunkowych ever (Watchmen), tak strasznie zdziadział.
7. Gamer (Gamer, reż. Mark Neveldine i Brian Taylor, 2009) – 6/10
Gamer to przede wszystkim naprawdę fajny pomysł – może niekoniecznie rewolucyjny, ale solidny: bohaterami filmu są ludzie, którzy jednocześnie występują w roli postaci w grze sterowanej przez obywateli znajdujących się wyżej w ekonomicznym i społecznym łańcuchu pokarmowym. Pozbawieni wolnej woli i świadomości, posłusznie wykonują polecenia swoich panów – z różnych powodów: zarabiają w ten sposób na życie, odsiadują karę, dość powiedzieć, że nie są to członkowie najwyższych klas w porządku dziobania. Sama sól tej ziemi.
Uniwersum jest karykaturalne i mocno przerysowane, co dodatnio wpływa na ocenę całej produkcji – rewelacyjny Michael C. Hall, którego uwielbiamy, nieprawdaż, wszyscy (nieważne, czy za Dextera czy za Sześć stóp pod ziemią) kreuje tu postać tak demoniczną i abstrakcyjną, że skojarzenia kusząco wybiegają w stronę groteski. Estetyka gry komputerowej sprawdza się w Gamerze całkiem nieźle i chociaż nie jest to kino w żadnym stopniu ambitne czy skłaniające do refleksji, zapewnia niespodziewanie godną rozrywkę. Nawet jeśli Czarne lustro wciąż did it better.
Niestety, produkcja ma sporo niedociągnięć, z których największym jest Gerard Butler. Zawsze mylę go z Clivem Owenem, obydwaj są tak samo pozbawieni charyzmy. Gerard jest tutaj tak samo bezbarwny jak zwykle i to w zasadzie najlepsze, co można o nim powiedzieć. Ta mimika sprawia, że odechciewa mi się oglądać. Dla widza, który jednak nie ma alergii na tego aktora, Gamer może być całkiem fajną propozycją na nudny wieczór – na pewno lepszą niż jakieś tam grawitacje.
8. Star Trek (Star Trek, reż. J.J. Abrams, 2009) – 7/10;
W ciemność. Star Trek (Star Trek Into Darkness, reż. J.J. Abrams, 2013) – 7/10
Często robię tak, że włączam na komputerze jakieś durne filmidło, które nie wywołuje u mnie aktywności mózgowej i kiedy tak sobie uroczo brzdąka w tle, zaczynam sprzątać, wystawiać aukcje na allegro, porządkować pliki na pulpicie, gadać z kimś na FB, planować grafik na przyszły tydzień lub rozmyślać nad czymś związanym z pracą. To właśnie miałam zrobić ze Star Trekiem. Nie oglądałam nigdy ani nie czytałam NICZEGO związanego z tym uniwersum, więc nie dotyczył mnie sentyment długoletniej fanki lub wewnętrznego dziecka, które mogłoby przypomnieć sobie o swoich szczenięcych latach.
No i przeliczyłam się. Star Trek po prostu mnie wciągnął: ta bezpretensjonalna, efektowna rozrywka wywiązuje się ze swojego zadania naprawdę dobrze i zapewnia dobrą zabawę. Śmiałam się, dałam się trzymać w napięciu, minimalnie może nawet przejęłam, polubiłam bohaterów i zrozumiałam ich motywacje. Pozostaję głęboko pod wrażeniem tego, jak bardzo podobały mi się obydwie części i jak bardzo żałuję, że nie ma ich więcej – po stare wersje nie chce mi się póki co sięgać, ale na chwilę obecną nie mogę tego wykluczyć. Trochę guilty pleasure, ale jakie!
9. Sędzia Dredd (Judge Dredd, reż. Danny Cannon, 1995) – 7/10;
Dredd (Dredd, reż. Pete Travis, 2012)
Stara wersja przygód poczciwego sędziego ma coś, czego nowa mieć nie może: boskiego Sylvestra, którego uwielbiam jako gwiazdę mojego dzieciństwa (Rocky). Pierwowzór ponownie zatem wygrywa w podobny sposób co w przypadku RoboCopa: prawem pierwszeństwa i tą szaloną, przerysowaną atmosferą lat. 90. Czasów, w których stawiało się na klimat, a nie tylko na ilość efektownych wybuchów na minutę. Bohaterowie tamtego kina dawali się poznać, mieli osobowości, prowadzili dyskusje, z których coś wynikało. Dlatego Sędzia Dredd, chociaż nie jest kinem wysokich lotów, budzi pewien sentyment i sympatię, nawet jeśli po raz pierwszy ogląda się go po latach. Poza tym, kocham kamp. Im bardziej kampowy, tym lepiej. Sorry.
Dredd (2012) sprawia jednak, że w umyśle widza kiełkuje pytanie – czy ta postać była naprawdę aż taki interesująca, żeby ją reaktywować? Czy nie lepiej byłoby, żeby sędzia przeniósł się do lamusa kina i tam pozostał, zachowując swoją chwałę? Remake obiecuje akcję, której nie ma tu ani za grosz. Nuda, która nie dosięga jedynie fanów tępej nawalanki a’la Arnold Schwarzenegger, wszechogarnia i męczy. Ostatecznie można obejrzeć, pytanie – po co?
Nowa wersja filmu jest podobno wierną adaptacją komiksu. Cóż, jeśli to prawda, to gorzej dla komiksu. Oglądając obydwa filmy teraz i porównując je na świeżo, nie mam wątpliwości, z którego seansu zostało mi cokolwiek w pamięci.
10. Gattaca – szok przyszłości (Gattaca, reż. Andrew Nicoll, 1997) – 7/10
Gra tutaj Jude Law, więc z marszu jestem na tak. Ethan Hawke też ujdzie. W dodatku bardzo lubię – zarówno w kinie jak i w literaturze – motyw utopii i antyutopii, zwłaszcza, kiedy jest interesująco podany. Pomijam już fakt, że fascynuje mnie (i jednocześnie przeraża) eugenika.
Lubię, kiedy wizje przedstawiane w filmach sci-fi są wiarygodne i prawdopodobne. To znaczy – kiedy mogłabym sobie wyobrazić, że tak właśnie może wyglądać świat za ileś tam lat. Pomysł, który podsuwa Gattaca, jest wstrząsający, ale czy tak naprawdę już o tym nie myślimy? Czy przypadkiem już nie pojawiają się pierwsze próby programowania cech nienarodzonych dzieci, jak kolor oczu czy włosów? Kiedy przeskoczymy etap moralnych wątpliwości, taka rzeczywistość może stać się faktem.
Andrew Nicoll wie, jak robić dobre kino. Zaliczył co prawda straszną wpadkę przy Intruzie, ale poza tym jednym nieporozumieniem nie mam wobec niego większych zarzutów. Tutaj oszczędnie operuje środkami, bezpiecznie stawiając na minimalizm, duże płaszczyzny, otwarte przestrzenie i geometrię, które jednoznacznie kojarzą się widzowi z futuryzmem, nie zaniedbując relacji między bohaterami: Vincent i Eugene tworzą interesujący duet, uzupełniają się nawzajem i budują więź. Obserwowanie rodzącego się między nimi porozumienia jest nie mniej ciekawe niż to, czy Vincent osiągnie ostatecznie swój wymarzony cel.
Powtórzę to raz jeszcze: niezmiernie boli mnie fakt, że kino sci-fi rezygnuje z przekonujących bohaterów i relacji między nimi i zastępuje ten czynnik ludzki napieprzającymi się robotami oraz widowiskową rozwałką. Tak jakby ktoś tu zapomniał, że gatunek ten od zawsze opowiadał przede wszystkim o ludziach i o ich przyszłości, instynktach i ewolucji, słabościach i zdolnościach do dokonywania wielkich rzeczy. To coś, o czym pamiętali twórcy Blade Runnera, a czego zupełnie brak w Pacific Rim.
Trochę mi przykro, że kino sci-fi zmierza ślepo ku szufladce z metką „niezobowiązująca rozrywka niewymagająca myślenia”. Bo ma do zaoferowania o wiele, wiele więcej. I Gattaca jest na to dowodem – może nie najlepszym, jaki znam, ale jednak przekonującym.