Popełniłam już kiedyś taki tekst i zapowiedziałam jego kontynuację. Owa kontynuacja zaczęła powstawać i przepadła gdzieś w czeluściach WordPressa, bo nie miałam jakoś weny, żeby ją dokończyć. Ale już mam. I oto kończę.
Są takie filmy, których fenomenu naprawdę nie rozumiem. Staram się jak mogę, ale nie jestem w stanie pojąć, co wzbudza w publiczności aż taki zachwyt. O ile jeszcze w przypadku Avatara i Atlasu chmur uwieść mogły kogoś piękne obrazki, to nigdy nie załapię już chyba, co wybitnego jest w Mii Farrow w Dziecku Rosemary. Naprawdę lubię ten film. I naprawdę nie mogę znieść jej rybiego spojrzenia, które zepsuło mi do szczętu Alicję Allena. Ktoś może mi to wytłumaczyć?
Albo nie, lepiej nie. Gust jest, jak wiadomo, kwestią subiektywną. Nie ma nic wspólnego z argumentami. I poniższy tekst jest właśnie wyrazem moich (zakazanych) gustów.
1. Wywiad z wampirem (Interview with the Vampire, reż. Neil Jordan, 1994) – 4/10
Egzaltacja. Patos. Jeszcze więcej patosu. Jeszcze więcej egzaltacji. Brad Pitt w rajtuzach płacze. Aktor wspina się tu na wyżyny werteryzmu i cierpi tak strasznie, że Edward ze Zmierzchu wydaje się przy nim całkiem dowcipnym gościem. Louis jest postacią nakreśloną tak łopatologicznie, tak prostą w konstrukcji i jednowymiarową, że podczas seansu walczę z przepełniającą mnie chęcią strzelenia mu w tę rozmemłaną papę. „Przestań się mazać. Chłopaki nie płaczą” – chciałoby się krzyczeć do tego mazgaja, którego wrażliwa duszyczka cierpi w niewyobrażalny sposób i zadręcza tym cierpieniem otaczający go świat. Oraz widzów.
O wiele ciekawszą postacią jest Lestat, który pod maską wesołka, cynika i hedonisty kryje bez wątpienia osobowość bogatszą i bardziej złożoną niż jego płaczliwy kumpel. Niestety, to nie o nim jest tak naprawdę ten film. Ten duet znajduje swoich naśladowców w postaciach Stefana i Damona z Pamiętników wampirów. Na widok Damona majtki same spadają z tyłka, Stefana natomiast najchętniej widzimy tam, gdzie znalazł się w ostatnim odcinku 4. sezonu. Tam, gdzie od samego początku było jego miejsce: na dnie stawu.
Być może to mój pociąg do stereotypowych Prawdziwych Mężczyzn, a może po prostu niechęć do jednostek, które nie mają – metaforycznych – jaj i wiecznie wymagają tego, żeby ktoś je niańczył i trzymał za rączkę, kiedy gaśnie światło.
Wywiad z wampirem to w moich oczach produkcja na poziomie Zmierzchu, która broni się tylko i wyłącznie tym, że jest stylizowana na „z epoki”. Jest także odpowiednio stara, żeby zyskać status kultowej, bo 20 lat temu każdy kryteria jakości były nieco inne i na ten status zapracowały sobie nawet arcydzieła pokroju Omena. Po prostu do Polski lat 90. docierało tak niewiele filmów, że człowiek zachwycał się tym, co było. A że był młody i niewinny, to sentyment pozostał, bo dzieła te kojarzą się z arkadią dzieciństwa i dużym, kineskopowym telewizorem w sypialni rodziców.
Wiadomo, że mazgajowaty wampir w rajtuzach ma większą taryfę ulgową niż ten w dżinsach, bo skoro jesteśmy już tacy historycznie uświadomieni i dorośli, że na widok męskiej łydki w pończochach nie chwyta nas wesołość, to akceptujemy również romantyczną emocjonalność Wertera i jemu podobnych. Mimo, że gdybyśmy dzisiaj chodzili z nimi do szkoły, sami spuszczalibyśmy im manto na każdej przerwie. C’est la vie.
2. Egzorcyzmy Emily Rose (The Exorcism of Emily Rose, reż. Scott Derrickson, 2005) – 3/10
Rzekomo jeden z najstraszniejszych horrorów ostatnich lat. Ugabuga. Moim zdaniem – jeden z NAJNUDNIEJSZYCH horrorów ostatnich lat. Straszności przydaje mu ponoć to, iż jest to obraz oparty na faktach. Cóż, mogę powiedzieć tylko, że lepiej obejrzeć sobie po prostu oryginał – Egzorcyzmy Annaliese Mitchell mają przynajmniej wartość poznawczą.
Film charakteryzuje się tym, że nie dzieje się tu NIC. Jest trochę zwyczajowego ściągania kołdry, motywu, bez którego nie może obyć się żaden amerykański film grozy. Przyczyny mojej niechęci do Egzorcyzmów wyjaśniam w tym tekście – film Derricksona grzeszy na wszystkie możliwe sposoby w nim opisane, zaczynając od ściągania kołdry.
O wiele lepiej wypada ta część obrazu, która rozgrywa się na sali sądowej. Wychodzę z założenia, że dobry dramat sądowy nie jest zły, a tutaj jest naprawdę przyzwoicie. Egzorcyzmy oglądałam po raz pierwszy dla przyjemności (wątpliwej), po raz drugi – na studiach w ramach zajęć z przedmiotu Skrajne doświadczenia religijne (lub Psychologia wątpienia i ateizmu, nie jestem pewna). Wykładowca, który zmroził mi wówczas krew tą propozycją, okazał się nie być przesadnie zainteresowany teatralnymi konwulsjami aktorki z oczami rozmieszczonymi po bokach głowy (serio, mam takie wrażenie) i poprzestał na fragmentach związanych z dyskusją odbywającą się przez obliczem sądu. Argumenty, po które sięgają prawnicy obydwu stron, to nie nawiedzony bełkot, tylko efekty wnikliwej analizy na wielu różnych płaszczyznach: od perspektywy czysto biologicznej do nadnaturalnej. I to właściwie jedyny powód, dla którego warto Egzorcyzmy obejrzeć.
3. Galerianki (reż. Katarzyna Rosłaniec, 2009) – 3/10
Katarzyna Rosłaniec jest mistrzynią w rozdmuchiwaniu problemów. Jej pierwszy film sprawia wrażenie produkcji opartej na artykule w Pani Domu – ktoś gdzieś tam kiedyś napisał, że coś takiego jest, a pani reżyser dośpiewała sobie resztę i zrobiła z tego zjawisko społeczne. Zagranica się natomiast zachwyciła, bo przecież wszyscy wiedzą, że ta Polska to kraj brudu i nędzy, więc każda patologia jest tu możliwa.
Nie twierdzę, że fenomen galerianek to zupełna fikcja (w zasadzie twierdzę, ale pewności nie mam). Uważam po prostu, że ktoś się tu zagalopował, robiąc z tego problem o dużej skali. Galerianki są czymś, o czym wszyscy słyszeliśmy, ale czy ktokolwiek widział to kiedyś na własne oczy? Nie odpowiadajcie mi tu i teraz – zastanówcie się po prostu, czy Wasza wiedza nie opiera się na miejskich legendach w stylu „znam kogoś, kto zna kogoś, kto zna tutaj DJa”. Słyszałam wiele niesamowitych historii: o samochodzie jeżdżącym na wstecznym po rondzie, o „misji na Marsa” wysłanej z okna akademika, o spermie w shake’u w McDonald’s, o dziewczynie zarażonej jadem trupim. Nawet pracę zaliczeniową z tego napisałam na studiach. Galerianki, mam wrażenie, są czymś podobnym – nawet jeśli miało to gdzieś miejsce, problem nie dotyczy społeczeństwa jako takiego. Bo prawdopodobnie w tym kraju znajdą się także ludzie, którzy popełnili samobójstwo, tłukąc głową o krawężnik albo którzy odczuwają seksualny pociąg do wiewiórek. Nie oznacza to, że musimy od razu bić na alarm i okłamywać społeczeństwo, że ci ludzie czyhają na krawężniki i wiewiórki na każdym zakręcie.
Drugi film Rosłaniec jest podobno jeszcze bardziej oderwany od rzeczywistości, ale ja już chyba sobie daruję – Galerianki wystarczająco mnie zmęczyły. Zainteresowanych odsyłam do recenzji Zwierza: nie widziałam tego filmu i czytałam jej tekst przynajmniej 5 razy, a mimo to za każdym razem płaczę przy nim ze śmiechu.
Pani reżyser sugeruję nakręcenie filmów o matkach zabijających swoje dzieci – co prawda dyskretnie nawiązała do tego motywu ponoć właśnie w Bejbi blues, ale widać nie chciała aż tak wielu problemów społecznych nagłaśniać w jednym filmie, żeby widza nie przytłoczyć. Historia Katarzyny W. to dobry materiał. Wg danych policji w tym roku życie w podobny sposób straciło już 22 dzieci. W skali prawie 40-milionowego kraju jest to oczywiście zjawisko masowe i nic to, że każdego dnia więcej osób umiera zapewne z powodu nadmiernej miłości do gorzały i fajek, bo przecież stary menel nie jest aż tak wdzięcznym tematem na film jak martwe niemowlę. Ta cyniczna i niewątpliwie wredna uwaga podkreśla mój stosunek do sprawy: przed sprawą Katarzyny W. wszyscy mieli totalnie W DUPIE, że co roku w Polsce ginie ok. 20 niemowląt. Nagle, za sprawą jednego przypadku, zrobił się to problem społeczny i telewizja średnio co 2 tygodnie raczy nas podobną historią, żerując na niej dopóty, dopóki ktoś znowu nie wpadnie na pomysł zatłuczenia swojego potomstwa. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę słuchać już o martwych dzieciach. Głównie dlatego, że nienawidzę medialnej nekrofilii.
PS – dla tych, którzy lubią doszukiwać się czegoś, czego w moich słowach nie ma – nie lekceważę problemu, bo problem niewątpliwie jest.
4. Alicja w Krainie Czarów (Alice in Wonderland, reż. Tim Burton, 2010) – 6/10
Bolał mnie ten film. Alicja to moja ukochana książka i naprawdę liczyłam na to, że Burton wydobędzie z niej to, co zawsze mnie tam fascynowało. Tymczasem on zdecydował się zrobić bajkę dla dzieci, kolorową wydmuszkę wykastrowaną z sensów. Mogłabym wybaczyć mu wszystko, ale nie postać Kapelusznika – tego nie rekompensuje nawet scenografia, efekty specjalne, boska Helena czy nieco przerażająca Anne Hathaway (mówcie co chcecie, mam wrażenie, że to najbardziej szalona postać w tym filmie, typ umysłu z wyskakującą co jakiś czas kukułką). Pomijam fakt, że Kot jest bardziej puszystą, milusią kicią niż prawdziwym Kotem z Cheshire, ale Kapelusznik… Burton robi jeden zasadniczy błąd: chce wyjaśnić przyczyny szaleństwa. Z bohatera, który był nieprzewidywalny, obłąkany, magiczny, robi smutnego wariata z bolesną tajemnicą. Czar pryska. Skoro dotarliśmy do początków choroby, możemy szukać lekarstwa. Skoro możemy wyleczyć Kapelusznika – to dlaczego nie całą Krainę Czarów?
W mówieniu o szaleństwie powtarzają się najczęściej dwa podejścia: według jednego jest to choroba, której przyczyny i skutki trzeba zniwelować, w drugim – to stan, w którym widzi się więcej i rozumie lepiej, w którym można obcować z rzeczywistością niedostępną dla człowieka „zdrowego”. Chociaż nie jestem fanką romantyzmu jako epoki, to drugie podejście zawsze mnie fascynowało, zwłaszcza odkąd zaczęłam zagłębiać się w książki Sacksa.
Burton wydaje się jednak podpisywać pod pierwszą, racjonalną i pragmatyczną tezą. W Alicji widać jasno to, co w innych jego filmach czai się pod powierzchnią: oniryzm, groteska, surrealizm i psychodelia są fajne, ale puste, służą tylko do zabawy. Nie ma tu głębi, nie ma fascynacji szaleństwem, jest tylko forma upupiona i czas przestać udawać, że Burton robi filmy dla dorosłych opakowane w dziecięcą formę. To są po prostu filmy dla dzieci.
Burton szuka w szaleństwie metody, chce wyjaśniać i dochodzić przyczyn. Nie rozumie idei obłędu jako takiego, nie ma w nim za grosz romantyzmu i wizji. Jego bohaterowie są naznaczeni traumą, która wywołuje obłęd i zdecydowanie zbyt dużo bredzą o swoich tragicznych doświadczeniach. Egzaltacja, przesada i kicz – to, co miałam kiedyś za powłokę skrywającą głębszy, przewrotny sens, okazuje się być esencją filmów Burtona. Nigdy nie byłam jego fanką, ale Alicja pozbawiła mnie złudzeń. Panu reżyserowi mówię: nara.
5. Dziewiąte wrota (The Ninth Gate, reż. Roman Polański, 1999) – 6/10
Za każdym razem, kiedy rozmawiam z kimś o Dziewiątych wrotach (na szczęście rzadko), jestem zdziwiona tym, jak wiele osób lubi ten film. Obejrzałam go wiele lat temu, kiedy był jeszcze stosunkowo aktualną pozycją, ale już wtedy coś mi nie grało. Polański? Coś takiego? Nie pomaga Johnny Depp (odpowiednio seksualnie niebezpieczny), nie pomaga sceneria wyjęta z rodem z mokrego snu bibliofila, nie pomaga okultystyczny zapaszek unoszący się nad całością. Jest średnio.
Podejrzewam, że gdybym obejrzała go dziś, ocena byłaby jeszcze niższa: moja tolerancja na bzdury zmniejszyła się od czasu pierwszego seansu mocno i sądzę, że ta pretensjonalna anielica (?), która mnie wtedy jedynie irytowała, dziś doprowadziłaby mnie do szału. Gdyby pod tym obrazem podpisał się inny reżyser, być może zapomniałabym po prostu o sprawie i nie drążyła tak bardzo. Zastanawia mnie jednak, co kierowało Polańskim, kiedy tworzył to wątpliwej klasy dzieło? Atmosfera jest w Dziewiątych wrotach tak gęsta, że można kroić ją nożem, szatanistyczne symbole pchają się przed oczy średnio co 5 minut i w efekcie trudno mi oprzeć się wrażeniu, że ktoś tu zdecydowanie przeholował z ilością mroku.
Być może kupiłabym to bez gadania, gdyby Wrota nie zmierzały konsekwentnie w kierunku okultystycznego bełkotu i gdyby reżyser powstrzymał się od dosłowności. Być może. Niestety, nie mam okazji tego sprawdzić, bo przyzwoity klimat filmu balansuje na krawędzi kiczu i kiedy na scenie pojawia się rzeczona anielica, a widz zaczyna rozumieć, że będzie tu całkiem sporo fantastyki, leci z tej krawędzi prosto na pysk. To, co w Dziecku Rosemary (które też nie należy do moich ulubionych pozycji z powodu Mii Farrow) pozostawione jest sferze domysłu, tu zostaje wyłożone bezpośrednio. Łopatą.
Dziewiąte wrota to jeden z tych filmów, które być może zawierają w sobie coś wartego interpretacji i zastanowienia, ale sprawiają, że widz nie ma na ten wysiłek najmniejszej ochoty, przekonany, że obcuje z kinem rozrywkowym pokroju obliczonych na masy horrorów o duchach. Niestety, nic nie sugeruje tutaj, że za kamerą stoi ktoś, kogo stać na więcej – a przecież stać. Zastanawiam się, co kierowało Polańskim podczas kręcenia tego obrazu i nie znajduję odpowiedzi. Chęć zabawy z gatunkiem? Próba stworzenia pastiszu? Bo przecież właśnie taką reakcję budzą Wrota: przyjemne odprężenie mózgu i delikatny uśmieszek połączony z – być może – dyskretnym ziewnięciem.
PS – Dlaczego, do cholery, znający się rzekomo na rzeczy antykwariusz żre, pali i pije podczas lektury starodruków?!