Opowieści łże-elit
Kiedy byłam małym chłopcem, strasznie chciałam zostać wybitną pisarką i dostać nagrodę Nobla. Później zaczęłam jednak czytać Gombrowicza i cały mój misterny plan wziął w łeb, bo dotarło do mnie, że mogę być niezła, ale geniuszem nie zostanę i już do końca życia towarzyszyć mi będzie retoryczne „dałeś mi, Boże, talent, ale dlaczego tak mały?”. Dokonałam więc pomiaru sił na zamiary i przerzuciłam się na dziennikarstwo, zakładając, że rzemiosła nauczyć się będzie łatwiej niż obudzić w sobie boską iskrę.
Oczywiście, myliłam się.
Bycie dziennikarzem to ciężka i stresująca praca. Fajna, ale jednak stresująca. Zwłaszcza, kiedy człowiek trzyma się zasad, ktore wpojono mu jeszcze za szczenięcia i ma głowę nabitą ideałami o etyce zawodowej, obiektywności, rzetelności i w ogóle chce nieść światło i prawdę na ten padół łez i rozpaczy. Na którym, nieprawdaż, żyjemy. To młodzieńcze, w oczywisty sposób kretyńskie, wyobrażenie o dziennikarskiej misji rozbija się niestety o realia, kiedy to młody, przepełniony wiarą w powodzenie swojej misji entuzjasta faktycznie zabiera pod pachę tę prawdę i chce ją gdzieś zanieść, po czym z przerażeniem odkrywa, że wyrażenia „obiektywne” i „rzetelne” w prasie w zasadzie dawno już straciły rację bytu.
Obiektywizm obiektywizmem, ale ja cię po prostu nie lubię
Nawet niewprawny gracz jest w stanie załapać po lekturze takiego Newsweeka, po czyjej stronie są sympatie zwierzchnictwa: to, co kiedyś było sugerowane za pomocą dyskretnego poklepywania się po plecach i robienia słodkich oczu, dziś jest w zasadzie wywalone kawa na ławę i nietrudno domyślić się, że dziennikarz próbuje kogoś zdyskredytować. Zaprawdę – to, co Schopenhauer zaleca w „Erystyce” jest piaskownicą w porównaniu z metodami, które dopuszcza się przy współcześnie przeprowadzanych wywiadach. Dość wspomnieć żenującą rozmowę pomiędzy Magdaleną Rigamonti i Dorotą Zawadzką, popularną Supernianią, na podstawie którego powinno się właściwie uczyć młode pokolenie, jak wywiadów nie robić i w ogóle jakim dziennikarzem nie być. W przypisach podręcznika o tym tytule mogłaby znaleźć się też owa urocza wpadka wywiadowa będąca pokłosiem spotkania z Katarzyny Kęsickiej z Joanną Erbel. Obydwie panie – Dorotę Zawadzką oraz Joannę Erbel – lubić można (oraz cenić) lub nie, ale dla dziennikarza te osobiste uprzedzenia powinny osobistymi pozostać. A jeśli już znajdują ujście, to – na bogów – nie z subtelnością i wdziękiem dresa okładającego kogoś bejsbolem. W innym wypadku całe to pitu-pitu o etyce zawodowej można wyrzucić do kosza. Oczywiście jeśli w ogóle wierzymy, że prywatne odczucia mają cokolwiek do rzeczy i że dziennikarz nie jest w tym wypadku po prostu brytanem szczutym na rozmówcę z ramienia redakcji.
Jestem paranoikiem i bezustannie wierzę, że wszyscy chcą nas, lud szary i uciemiężony, dopaść, a na najwyższych szczeblach władzy dzieje się coś strasznego. Nie wierzę za to w przypadki, zbiegi okoliczności, świętego Mikołaja i Wróżkę Zębuszkę. Nie wierzę także w przeszywająco smutne opowieści, które regularnie produkują poczytne tytuły w celu podkręcenia atmosfery i przyciągnięcia tłumów. W tym tygodniu świętujemy dwa głośne internetowe skandale, które jak zwykle mają odwracać naszą uwagę od spraw ważniejszych: dyskusję na temat twórczości Poli Dwurnik oraz płacz Dominiki, która dostała 16 groszy napiwku. O ile to pierwsze zagadnienie jest dla mnie dość przejrzyste i uważam, że argument o dyskredytowaniu kobiet ze względu na ich swobodne podejście do kwestii seksu jest w tym konkretnym przypadku inwalidą, to drugi problem przykuł moją uwagę. Po raz kolejny, bo przecież podobnych tekstów ukazało się w tym roku już chyba ze trzydzieści i szczerze mówiąc mam wrażenie, że wszystkie powstały na podstawie rozmów z tą samą osobą. Bo chociaż detale się zmieniają, to przecież nie one są tu najważniejsze: ostatecznie zostały po prostu wyssane z palca.
Tęsknię za czasami (chociaż ich nie pamiętam), kiedy dziennikarstwo opierało się na solidnym researchu i na pisaniu prawdy w oparciu o równie solidną analizę. Chociaż wiem, że w redakcjach pracuje się pod ogromną presją czasu i do wtóru pokrzykiwań, że materiał musi się sprzedać i być odpowiednio durny, żeby trafić do mas, które nie są w stanie pojąć zawiłego sensu zdań wielokrotnie złożonych, to jednak widok pewnych przekłamań powoduje u mnie ból serca. Bo przecież tak często odmawiam sobie przywileju napisania o czymś tylko dlatego, że nie mam niezbędnej ku temu wiedzy oraz czasu, aby tę wiedzę posiąść. Jest to podejście w blogosferze nietypowe, ale cóż mogę powiedzieć, mam takie zboczenie, że lubię wiedzieć, o czym piszę.
Ballada o Dominice, która lubiła na bogato
Ten przydługi wstęp wiedzie ku części właściwej: potrzebie pochylenia się nad tekstem Joanny Dzikowskiej, która na łamach portalu Gazeta.pl (zajmującym szczególne miejsce w moim sercu, zaraz za lukrecją i ludźmi, którzy śmierdzą w środkach komunikacji publicznej) uprawia szeroko pojętą literaturę fantastyczną. Zdradza ją – użyjmy eufemizmu – tendencja do naginania prawdy i brak powiązań logiczno-skutkowych między kolejnymi częściami tej mrożącej krew w żyłach opowieści. Poświęćmy jej chwilę uwagi. Panie, panowie – oto ballada o Dominice. Poznacie ją po tym, że ma manię wielkości i szalenie lubi na bogato. Dominika jest także – w co naprawdę wierzę – postacią fikcyjną. A przynajmniej solidnie podkolorowaną. Dlatego znęcając się nad nią, tak naprawdę nie wierzę, że odnoszę się do żyjącej osoby. Bo mam wrażenie, że nawet jeśli ta historia gdzieś się zaczyna, to finalny produkt jest solidnie podlany dziennikarską fantazją.
Studiowała neurobiologię, ma publikacje i zna swoją wartość. A on patrzył na nią jak na tępą lalunię, bo przecież jest tylko szatniarką.
Cóż, ja też studiowałam. O efektach tego studiowania wspominałam kilkakrotnie – nie były to wysiłki uwieńczone sukcesem. I też mam publikacje, chociaż niekoniecznie powiązane z przedmiotem studiów. Ale mam! Znam też ludzi, ktorzy studiowali nawet 5 kierunków. 10 nawet! Albo studiowali jeden, ale za to bardzo intensywnie, bo przez 3 lata na pierwszym roku. Jak widać, samo studiowanie wykształcenia nie czyni i jako takie nie powinno stanowić argumentu podczas określania czyjejś przydatności zawodowej ani wartości człowieka jako takiego. Co najwyżej czas świadczy o tym, że Dominika poległa w nierównej walce z edukacją, co sugeruje czas przeszły niedokonany czasownika „studiować”. Dalej stoi, że „studia się skończyły” – pytanie, czy skończyła je i Dominika? Ja się facetowi nie dziwię, że na nią spojrzał dziwnie, ja też się trochę wstydzę, że do dziś się nie obroniłam. Chwalić to się nie ma czym.
W związku z powyższym bohaterka tej rozdzierającej serce historii jest, owszem, „tylko szatniarką”, chociaż kulturalni ludzie tak nie mówią, bo żadna praca nie hańbi i sam fakt, że nasza heroina poczuła sie tym zrównaniem upokorzona świadczy o tym, że chyba sie tu komuś poprzewracało w przysłowiowej części ciała. Zastanówmy się swoją drogą, ile powinien wynosić napiwek dla szatniarki, która oferuje usługę wycenianą zwyczajowo na 1 lub 2 zł per capita? Kolejne 2 zł? A może 10? A może – jak słusznie zauważył ktoś na Facebooku – 1500 zł, bo skoro gość ma na płaszcz, to i jej mógłby sypnąć od serca? Widzimy tu, jak zdrowy rozsądek i logika odjeżdżają pokonane w pośpiechu: czy ktoś, kogo stać, bo się dorobił, powinien płacić za zwyczajowe usługi więcej? A może od razu powinien płacić więcej za wszystko, poczynając od rachunków za gaz, a kończąc na dziwkach i kokainie? Zdaniem niektórych – tak. Panie, panowie, przypatrzmy się z bliska, jak się manipuluje słowami w celu wywołania u czytelnika wrażenia społecznej niesprawiedliwości. Niesprawiedliwość ta polega na tym, że jedni mają więcej, a inni mniej. Bo wszyscy powinni mieć po równo. Komuś coś dzwoni? Komuś coś się kojarzy? Aż chce się krzyczeć, że pani kochana – to, że w Norwegii (gdzie zresztą Dominika radośnie sie wybiera) socjalizm ma się nieźle, nie oznacza, że i u nas sie sprawdzi. U nas już próbowali i nie wyszło, więc może wyciągnijmy wnioski.
Dominika, chociaż sama klepie biedę w szatni (a może własnie dlatego?), ma jednak niezłe oko do odzieży sektora premium i bezbłędnie potrafi wskazać ile kosztuje płaszcz znanej marki Hugo Boss reprezentującej, jak mniemam, zgniłych niemieckich kapitalistów. Nie żeby płaszcze podobnych polskich marek pokroju Bytomia lub Próchnika kosztowały mniej więcej tyle samo, wiadomo, że jak walić ściemę, to i lokalny koloryt musi być odpowiedni. Jakoś trzeba skłócić Wrocław z Niemcami. Norwegia taka dobra. Tam wszyscy noszą tanie płaszcze, żeby biednym nie było przykro. A tu nic, tylko źli panowie brzydko patrzą na Dominikę. Jak na szatniarkę. I nie domyslają sie nawet, że Dominika studiowała neurobiologię!
Kiedy historia zaczyna się rozpadać
Dzienne wydatki zależały od tego, czy jadła w Misiu (wystarczy 10 złotych), czy gotowała coś w domu (od 10 do 50 zł). – Nie robię zakupów w jednym sklepie. Śmiejemy się, że wychodzę po bułki na śniadanie i wracam dwie godziny później – opowiada. – Kiedy chciałam zrobić na obiad kurczaka z curry, odwiedziłam siedem sklepów w poszukiwaniu najtańszego mleka kokosowego. Zamiast 12 złotych w sklepie na strzeżonym osiedlu tuż obok domu zapłaciłam 7 zł na Ołbinie. Ale jak mogłam poczekać, to czekałam na promocje w Lidlu. Żyłam za minimum.
I oto nadchodzi czas na podejrzenia. Powyższy ustęp (to bardzo adekwatne słowo zresztą) brzmi mniej więcej tak, jakby Pani dziennikarka wyobraziła sobie, co byłoby, gdyby to ona sama zaczęła teraz zarabiać 1500 zł i w jaki to straszny sposób zmieniłoby się jej życie. Bo, uwierzcie mi, moi mili – kurczak curry z mleczkiem kokosowym za 12 zł nie jest elementem codzienności kogoś, kto studiował (jak mniemam, za hajs pani matki, bo ten szok rzeczywistości jest tutaj mocno podkreślony), studiów nie skończył i wylądował na śmieciówce za 1500 zł lub wręcz robi za grosze na czarno. Jak się ma do wydania 1500 zł miesięcznie, to mleczko kokosowe jest wielkim wydarzeniem w życiu rodzinnym i te chwile się celebruje. A sam fakt, że idzie się dalej po produkt niemalże dwukrotnie tańszy od tego, który mamy pod domem, nie nazywa się biedą. Nazywa się byciem zdrowym na umyśle i to między innymi dzięki takim szalonym cechom niektórzy kupują sobie czasami płaszcze marki Hugo Boss. Bo nie rozwalili wszystkiego wcześniej, przepłacając dwukrotnie za żarcie z powodu lenistwa. Kiedy Dominika „mogła czekać”, kupowała je w Lidlu w promocji. A kiedy czekać nie mogła? Kiedy jej organizm rozpaczliwie domagał się mleczka kokosowego za 12 zeta z tego strzeżonego pod domem?
Cóż, wtedy działa się tragedia. I niech nikt nawet nie waży się komentować tego słowami „problemy pierwszego świata”. Wykażmy się przez moment zrozumieniem dla Dominiki, która gotuje obiady w domu za kwotę „10-50 zł” i nie zazdrośćmy jej tego, bo przecież sami uważamy, że za 5 dych można nagotować obiadów na cały tydzień dla dwóch osób (ja potrafię). Dominika jest przecież biedna. Dominika żyje za minimum. Na mleczku kokosowym. A teraz powiedzcie sami – czy to nie brzmi jak opis życia kogoś, kto zarabia naprawdę nieźle i próbuje sobie wyobrazić, jakby to było, zarabiać 1500 zł miesięcznie? Czy to nie brzmi tak, jakby Pani Dzikowskiej uroiła się w głowie jakaś fantazja w stylu umorusanej żebraczki, która pod zgrzebnymi szatkami jest jednak księżniczką, bo przecież studiowała neurobiologię (same biologia albo neurologia są za mało fancy jak widać)?
Warto dodać też, że Dominika porzuciła śmiałą myśl o karierze naukowej, bo za 1200 zł stypendium nie da się żyć. Fajnie. Ostatnio kiedy sprawdzałam, przywilej bycia doktorantem zapewniał także pewne bonusy w stylu ubezpieczenia zdrowotnego oraz 50% zniżki na komunikację miejską (we Wrocławiu akurat dają, co za zbieg okoliczności), co pozwoliłoby Dominice zaoszczędzić na lekarzach i biletach, ale przecież nikt nikogo nie zmusza. Nie mówiąc już o tym, że tytuł doktora neurobiologii wygląda w CV trochę lepiej niż zaawansowana umiejętność obsługi numerków w szatni i jakieś tam perspektywy życiowe jednak może dać. Ani o tym, że większość doktoryzujących się ludzi w jakiś sposób dorabia, czasami nawet pracują na etat, szaleńcy, bo o dziwo da się to pogodzić, jeśli ktoś bardzo chce. Dominika jednak ma zasady. W jej życiu nie ma miejsca na studia i pracę jednocześnie, nawet dorywczą. W końcu trzeba jeszcze skoczyć po mleko kokosowe. Teraz Dominika zarabia o całe szalone 300 zł więcej i choruje za pieniądze, bo przecież ją stać. Kto bogatemu zabroni.
Nasza wyimaginowana (mam szczerą nadzieję, że wyimaginowana, bo jeśli nie, to jedyną pozostałą opcją jest tylko ktoś o inteligencji i zaradności rozwielitki) bohaterka zarabia 1500 zł, ale mieszka na strzeżonym osiedlu. Czyli – wciąż na bogato. Ale w życiu Dominiki nie zawsze było tak różowo:
Do niedawna w piątkę wynajmowali od znajomego pokój w trzypokojowym mieszkaniu, 480 złotych miesięcznie na głowę. – To było proste studenckie mieszkanie. Kolejki do małej kuchni, żeby coś ugotować, albo do łazienki, kiedy wszyscy mieli zajęcia na 8. Na szczęście – nie często. Było Wi-Fi i telewizor, ale po dwóch latach rozwiązaliśmy umowę, bo było za drogo. A właściciel kupił zmywarkę, to była najbardziej wypasiona rzecz w całym mieszkaniu – dodaje.
No ja myślę, że rozwiązali. 480 zł na osobę w pięciosobowym pokoju? Czy my wciąż mówimy o Wrocławiu? Policzmy: 480 zł x 5 (nie liczę pozostałych pokoi, bo nie mam pojęcia, ile osób nie potrafiących liczyć się tam gnieździło) daje nam 2400 zł. U NAS W KRAKOWIE za 2600 zł w 5 osób opłacamy całe trzypokojowe mieszkanie (z rachunkami) i to w jednej z najdroższych dzielnic miasta. I też mamy zmywarkę. Oraz gigantyczną łazienkę z wielką wanną. W ogóle, wiecie, splendor i prestiż. Kiedy ostatnio sprawdzałam, Wrocław był troszkę droższy, ale za 2400 zł z pewnością da się tam znaleźć sympatyczne dwupokojowe mieszkanko w w fajnej lokalizacji. Wiem, bo odwiedzam znajomych i ciepło wspominam samodzielny pokój, który moja kumpelka wynajmowała tam za kwotę 700 bodajże złotych. Na Więziennej. Jakieś 100 metrów od płyty Rynku. Droga Pani dziennikarko, niech Pani zatem nie dramatyzuje, bo chyba się Pani ceny pomyliły z Luksemburgiem. Ale tam też zarobki są adekwatne.
Przepraszam, sprawdziłam u źródła – nawet w Luksemburgu nie jest tak drogo. Znaczy, ktoś tu zmyśla. Pozostaje pytanie, kto: Dominika, czy dziennikarka? Czy błędem autorki wywiadu było to, że uwierzyła na słowo mitomance, czy po prostu ta rzewna historia powstała pod wpływem nadmiaru fantazji?
Każda grypa kosztuje ją około 50 zł (gripex za 15 złotych, a Dominika zużywa dwa pudełka podczas infekcji, do tego: syrop, chusteczki higieniczne, tabletki do ssania na kaszel). Wizyta u lekarza to kolejne kilkadziesiąt złotych, a do tego badania.
Nie wiem, czego dzisiaj uczą na tej neurobiologii, ale wydawało mi się, że jakieś podstawy o zdrowiu i higienie się przyswaja jednak. I że człowiek studiujący coś związanego z naukami przyrodniczymi powinien wiedzieć, że grypa to nie przeziębienie, tak samo jak czerwonka to nie to samo co biegunka. Ale skoro nie, to ja może pokrótce wyjaśnię: grypa to dość poważna choroba, na którą raz na jakiś czas udaje się komuś umrzeć. Przeziębienie to to, na co umierają mężczyźni przy temperaturze 36,8. Grypę leczy się antybiotykiem (poprawka: jednak nie antybiotykiem, jak mi uświadomiono, ale w każdym razie prawdziwymi lekarstwami, a nie Gripexem), w przypadku przeziębienia zaciska się zęby i łyka coś łagodzącego objawy. Frajerzy, którzy mają zbyt dużo gotówki i wierzą reklamom na Polsacie, kupują Gripex, a ci, którzy chorować (i przepłacać) nie lubią, sięgają po coś, co naprawdę działa, na przykład po pseudoefedrynę w ilości innej niż homeopatyczna (vide: Gripex) i po 48 godzinach czują się prawie jak nowo narodzeni. A co najlepiej punktuje cały ten wywód – chodzenie do lekarza i łykanie Gripexu w jednym zdaniu stanowi ciężką kolizję logiczną, bo nie po to się płaci hajs za prywatną wizytę, żeby pan doktor przepisał coś bez recepty. Jeśli Dominika podczas prawdziwej grypy idzie do lekarza, a potem łyka Gripex (2 pudełka), to prawdopodobnie któregoś dnia po prostu umrze, zwłaszcza, że zdaje się, biedaczyna, chorować regularnie – ostatecznie to przecież „każda grypa”. Ewolucja jest niestety bezlitosna i od czasu do czasu usuwa najgłupsze sztuki ze stada, żeby przypadkiem nie mogły sie rozmnożyć. Ja to nazywam błogosławieństwem.
A wystarczyło Dominice jednak zdecydować się na doktorat, chodziłaby sobie jak panisko do doktora na NFZ.
Primum: non nocere
Pytają mnie, czemu aż tak bardzo zabolał mnie ten tekst – bo przecież wcale nie jest gorszy niż inne jemu podobne, które co miesiąc wypluwają z siebie fantaści na dziennikarskim etacie czy też zleceniu. A ja myślę po prostu, że zaczyna mi się po prostu przelewać i nie mogę już tak dłużej, że jeśli ktoś nie ukręci temu łba, to za moment będziemy mieć taką prawdę, jak w Korei: robioną na zamówienie i wpychaną ludziom do gardła. Bo tak mi się wydaje – poprawcie mnie, jeśli się mylę – że zawsze zaczyna sie od rzeczy małych i małe kłamstwa przygotowują na te duże. Bo bok tego tekstu stoją przecież inne, pisane przez kolegów po fachu Pani Dzikowskiej i ja jako czytelnik po prostu nie wierzę, że wspomiani koledzy mają do prawdy większy niż Pani Dzikowska szacunek. Więc może to nie poseł A ukradł, a poseł B i może nie wcale Mercedes, a stara Toyota i może nie miliard, a milion i to jeszcze starych złotych? I odzywa się we mnie paranoja, która każe mi myśleć intensywnie nad tym, jaki jest cel w produkowaniu takich treści? Komu zależy na tym, żeby zrobić czytelnika w konia? I ile osób po lekturze ballady o Dominice poważnie zastanowi się nad emigracją prosto w otwarte ramiona socjalizmu, wierząc na słowo, że w Polsce dobra praca to tylko po znajomości, a w prawdziwym życiu ludzie gnieżdżą się w studenckich mieszkaniach w 5 osób w pokoju za 480 zł per capita? Za każdą taką osobę, za każdego emigranta, należy się Pani Dzikowskiej kara. Nahajem przez białe plecy. Za działanie na szkodę społeczeństwa i bardzo-ciekawe-czemu służącą propagandę.
Mówią mi, że blogi to zło, bo brak dziennikarskiej etyki i brak rzetelności, puste zdania bez faktów, opinie bez oparcia w prawdzie. I porównują nas, czyli i mnie, z prasą i stawiają tę prasę za wzór. A ja się tylko śmieję prasie w twarz i chcę wiedzieć, gdzie przebiega granica tego, na co daje się przyzwolenia. I czy Pani Dzikowska jest po prostu złym dziennikarzem i kierując się potrzebą stworzenia tendencyjnego tekstu zachęcającego do emigracji przyjmuje kłamstwa swojego rozmówcy takimi, jakie są, nie weryfikując tego, czy mają one w ogóle sens? A może Pani Dzikowska po prostu… kłamie? Bo to, że ktoś tu skłamał, jest więcej niż pewne. Do tego standardu w prasie zaczynam się przyzwyczajać, co wcale nie jest świadomością miłą. A kiedy słyszę, że media czwartą władzą, wtedy po plecach przebiega mi zimny dreszcz, bo rząd dusz to rzecz wcale niemała. Zwłaszcza kiedy ten rząd przekonuje mnie, że najlepiej jest wtedy, kiedy od każdego według jego zdolności i każdemu według jego potrzeb, bo wiem, że to tak ładnie wygląda tylko na papierze, a kiedy mówił to towarzysz Lenin, chwilę później nikomu nie było już do śmiechu. I być może nawet w Norwegii to działa. Ale tam to ja się bynajmniej nie wybieram.