Mam na sprzedaż ojca alkoholika, oddam tanio. Matkę, która wbiła mi nóż w plecy, opchnę z taką samą gorliwością, ale jeszcze nie dziś, jeszcze nie teraz. Nie zrozum mnie źle – nie chciałabym pozbyć się tych doświadczeń, co to, to nie. Potrzebuję ich do tego, żeby skutecznie sprzedawać. Taka jestem gospodarna, niespełniony geniusz marketingu. Mała pirania w basenie pełnym wielkich graczy. Przyczajona taka.
Jakiś czas temu Olga napisała o tym, jak gra się własną tragedią. To jeden z tych tekstów, których napisanie wymaga o wiele większej szczerości wobec siebie niż przyznanie się do bycia DDA, dzieckiem toksycznych rodziców czy ofiarą przemocy. Bo o ile ogłoszenie światu tego, że jest się ofiarą polega na zdemaskowaniu cudzego błędu, cudzej winy, tak konfrontacja z własną tendencją do manipulowania innymi wiąże się z koniecznością zmiany optyki. Patrzysz na siebie w lustrze i po praz ostatni widzisz bezbronną i wymagającą opieki istotę: od tej pory masz już świadomośc tego, jak wiele szkód możesz wyrządzić.
Po pierwsze, po drugie, po trzecie
Z jednej strony wydaje mi się, że dawno zamknęłam już etap pogrywania sobie kartą „tata pijak”: nie muszę już grać męczennicy, nie chodzę przecież do szkoły, w której można było zwalić wiele rzeczy na problemy panujące w domu. Wiesz, to jeden z tych bonusów, które wynagradzają Ci odwagę mówienia o tym, że jesteś ofiarą: zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce ofierze pomóc. I wierz mi lub nie, można na tym wiele ugrać.
W dalszej perspektywie nadmiar współczucia i wsparcia uczy Cię tego, że ludzie jednak nie są tacy źli i że większość z nich chce w ostatecznym rozrachunku dobrze. To daje Ci pewną przewagę: dzisiaj powiesz Pani w szkole, że pijany ojciec zjadł Ci zeszyt, jutro Twój partner usłyszy, że zdradzasz, bo nie potrafisz tak naprawdę kochać i rozpaczliwie łakniesz ciepła, a kiedy międzynarodowa transakcja nie dojdzie przez Ciebie do skutku, bo dzień wcześniej zaimprezujesz odrobinę zbyt mocno, z pewnością siebie godną lepszej sprawy i z oczami zranionej sarny powiesz szefowi, że umarła Ci matka, mimo, że ta ma się świetnie i ostatni raz, kiedy z nią rozmawiałeś, robiła paznokcie. Życie nauczyło Cię przecież, że odpowiednio wielka wpadka wymaga odpowiedniego kalibru nieszczęścia, mając doświadczenie w tych sprawach, pamiętasz przecież, jak to jest cierpieć. I wiesz, może to właśnie dlatego tak trudno jest mi współczuć: bo mam wciąż w głowie, że tragedia uwrażliwia, ale większa empatia w połączeniu z bezkarnością może być straszną bronią.
Z drugiej strony to nie przeciez nie tak, że przesadzam, kiedy oświadczam, że nie wolno na mnie krzyczeć. Kiedy słyszę podniesiony głos, tracę nad sobą kontrolę. Kulę się w wtedy w sobie, instynktownie chroniąc miękką tkankę lub wybucham niepohamowaną agresją. To jedyne momenty, kiedy jestem zdolna do przemocy: ból i strach wyzwalają we mnie furię. Chociaż tak trudno mnie sprowokować i tak długo potrafię powtarzać „proszę, przestań”, mówię to wprost: nigdy nie podnoś na mnie głosu. Zwłaszcza, jeśli oddychasz mi w twarz alkoholem. Mogłabym walczyć z tym w sobie i starać się kontrolować, ale nie widzę powodu: naprawdę nie masz prawa na mnie krzyczeć. Nie dziw się też, że nie chce mi się z Tobą gadać, kiedy nie piję wcale, a Ty sączysz kolejne już piwo: doświadczenie nauczyło mnie, że alkohol zalewający mózg nie wpływa dodatnio na jakość generowanych myśli; pobłażliwa sympatia to wszystko, co mogę Ci w tym momencie zaoferować.
Nie wymyśliłam sobie przecież tego, że dokładnie wiem, co trzeba połknąć i w jakich ilościach, żeby nie pomogło płukanie żołądka, gdzie kupić broń i za ile, czy lepiej strzelić w usta czy w skroń. Lubię wiedzieć. Gdybym miała narysować samą siebie, półleżałabym na biurku wymieniając spojrzenia z czaszką Yoricka i czekając, aż mi odpowie: właśnie taka bywam pretensjonalna. To kolejna z tych rzeczy, którą często mylimy z nadmierną wrażliwością. Dziś trochę mi wstyd, kiedy mówię o swoich mechanizmach obronnych, jakbym szukała wymówki dla tego, że po prostu czasami zdarza mi się zapomnieć kręgosłupa moralnego, kiedy wychodzę z domu.
Jest jeszcze trzecia strona, ta, o której rozmawia się nieco niezręcznie i która wyjaśnia, dlaczego nie oddałabym tych wspomnień za żadne pieniądze świata. Bo wiesz, zastanawiam się często, jak to możliwe, że otaczają mnie ludzie równie chorzy i skrzywieni w środku i mam taką teorię, że ranne zwierzęta przyciągają się nawzajem i lubią odnajdywać się i zbliżać aż do przesady, zwłaszcza w tych krótkich chwilach szczerości, kiedy siedzi się po pijaku na tarasie lub balkonie, plecami do epicentrum imprezy. Lubimy wtedy rozdrapywać rany i mówić, że mamy to już za sobą, ale jednak dziwnym trafem sypana w te szczeliny sól wywołuje dziwne mrowienie, gdzieś na granicy przyjemności i bólu. Perwera taka. Ty też to lubisz, co?
A gdy już sypiemy, to obsesyjnie tworzymy. Lubię otaczać się twórczymi jednostkami. Nie wiem tylko co jest pierwotne, a co wtórne, trauma i wielki talent, bo chociaż są gdzies ludzie nieprzeciętnie zdolni i jednocześnie całkowicie zdrowi na umyśle, to przecież sama nie znam ich zbyt wielu. Może dlatego, że to co normalne, wydaje się przez pierwsze 15 minut kojąco zdrowe, ale szybko zaczyna nudzić. Może także dlatego, że pomimo tego, co mówimy głośno, lubimy pielęgnować nasze demony. Może dlatego, że tak naprawdę nie chcemy ich wcale zabić, a po prostu być w stanie kontrolować, trzymać w klatkach i spuszczać na moment, kiedy przychodzi wena. Bo wiesz, powiem Ci – tak zupełnie między nami – nigdy nie pisze się tak dobrze, jak w te dni, kiedy jest naprawdę źle.
Odcinanie kuponów
Tak naprawdę jest to kwestia wyboru, jakim chce się być człowiekiem: pozwolić sobie na pobłażliwość względem samego siebie i jak skamląca suka dać sobie prawo do słabości charakteru, zaakceptować fakt, że świat widzi Cię na podobieństwo martwej foki wyrzuconej na plażę w kałuży ropy? Jaka ładna ta foka, jaka smutna, co za dramat… co dzisiaj na obiad? Czy może wymagać od siebie tyle, ile wymagałby świat, gdyby nie wiedział, bez taryfy ulgowej, bez tej poruszającej serca historii, która pomimo upływu lat ma się coraz lepiej i lepiej?
Wiesz, ja też wciąż odcinam kupony: chociaż potrafię sprzedać tę opowieść tak, że doprowadzę publiczność do płaczu, sama nie czuję z nią związku. To troche tak, jakbym oglądała stare zdjęcia: jeszcze tylko dźwięki budzą we mnie czasami grozę i te zbyt duże podobieństwa, jaskrawe analogie, powracająca na poziomie podświadomości symbole. Ale cała historia – moja przeszłość – jest dzisiaj tylko literacką próbą, poddawaną z zapamiętaniem kolejnym sekcjom do momentu, kiedy już spuściłam z niej całą krew. I może właśnie o to chodzi: żeby przepracować problem, rozłożyć go na części pierwsze i oswoić, a potem odstawić na półkę i nigdy już nie niego nie sięgać, nie używać jako wymówki, wybaczać sobie potknięcia, ale nie dawać sobie też pozwolenia na pójście po linii najmniejszego oporu.
Mam przecież świadomość, że chociaż nie miałam w życiu lekko, to miałam też bardzo, bardzo z górki. Ostatecznie jestem złotym dzieckiem szczęścia i często jest po prostu tak, że mi wychodzi: najczęściej nazywam to karmą, bo przecież staram się żyć w harmonii ze światem. W głębi ducha wiem jednak, że to nie karma i nie szczęście, tylko kwestia podejścia i szczera niewiara w to, że mogłoby mi się nie udać. Bo przecież zawsze sie udaje. Od kilku lat rozumiem bardzo dobrze, że uda mi się nawet wtedy, kiedy nie będę przesuwać figury ojca po szachownicy. Niech zostanie, gdzie jest, nawet jeśli czasami lubię o nim pisać.