Mówią, że są rzeczy święte, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć – chociaż recenzowanie klasyków zawsze jest zajęciem karkołomnym, nie chcę bić pokłonów przed filmami czy książkami tylko dlatego, że są odpowiednio stare. Na szczęście jednak wybór odpowiedniego tytułu nie jest rosyjską ruletką – to nie to samo, co wypad do kina w celu zaliczenia gorącej nowości na pokazie przedpremierowym, która może okazać się stratą cennego czasu.
Tego czasu mam naprawdę mało i chyba własnie dlatego staram się nie marnować go na złe filmy. Chociaż czasami nie mogę oprzeć się guilty pleasures, zazwyczaj dość uważnie dobieram repertuar. Do tego jest mi zwyczajnie wstyd, że pewne głośne pozycje kultury światowej wciąż leżą mi odłogiem i głupio mi, że wciąż próbuję znaleźć ten wolny wieczór na Obywatela Kane’a. Bo jak mówić o kulturze, kiedy zwyczajnie brak punktu odniesienia?
1. Ojciec chrzestny III (The Godfather III, reż. Francis Ford Coppola, 1990) – 5/10
Jakiś czas temu obejrzałam wreszcie Ojca chrzestnego III, film, którego unikałam konsekwentnie jak zarazy przez kilka ostatnich lat. Ze strachu. Wybitna część pierwsza i jeszcze bardziej genialna druga (nie kłóćmy się, różnica poziomu jest tam kosmetyczna i szanuję zdanie ludzi, którzy wolą „jedynkę”) zapadły mi mocno w serce – gdybym miała wybierać najlepszy film, jaki widziałam w życiu, na chwilę obecną byłby to właśnie Ojciec chrzestny II.
Bałam się. Po przeczytaniu kilku opinii i wysłuchaniu zdania znajomych nastawiałam się na najgorsze. Bo jest rzecz przykra, kiedy trylogia wykłada się na finiszu na pysk i robi krzywdę bohaterom, których zdążyło się wcześniej pokochać, a nawet zacząć uwielbiać. Chociaż polski widz przyjął tę końcową odsłonę serii niemal bezkrytycznie, z rozpędu oceniając ją niemal równie wysoko jak jej poprzedników (sugerują się ocenami na Filmwebie), to przecież Złotych Malin nie przynaje się filmowi ot tak. Powiem więcej – najczęściej są one bardziej wiarygodne niż Oscary. To znaczy zawsze, ubliżając Oscarom.
Złota Malina (ba, chyba nawet dwie, z tego co pamiętam) dla Sofii Coppoli jest prawdopodobnie jedną z najbardziej zasłużonych w historii kina. Bo wiecie, kiedy Halle Berry wygina śmiało ciało jako Kobieta-Kot, nikt przynajmniej nie udaje, że robi się tam kino ambitne. Ba, przyzwoite nawet. W takim kinie wręcz oczekujemy tandety i plastiku, a lista zarzutów po seansie jest tak długa, że występ Halle ginie jakoś pod innymi problemami. Ale nie tutaj. Nie w Ojcu chrzestnym. Ojciec i jego córka udowadniają, że nepotyzm jest zazwyczaj bardzo, bardzo zły i powoduje tragedie. Trzeba powiedzieć to sobie wprost: Sofia Coppola jest fatalną aktorką. Prawdopodobnie jedną z gorszych, jakie widziałam. Nieznośną, zmanierowaną, pretensjonalną i idiotycznie wydymającą pełne usteczka. Być może w oczach niektórych widzów ratuje ją uroda, niestety to zupełnie nie mój typ i pozostał mi do niej ogromny żal o to, że dorzuciła swoje pięć groszy do tego, że ta niesamowita opowieść zamienia się w łzawą telenowelę.
A przecież to nie wszystko. Najgorsze jest tak naprawdę to, że w przemianę Michaela Corleone nie wierzę nawet przez 15 sekund. Unikając konsekwentnie spoilerów udało mi się przeżyć 26 lat bez wiedzy o tym, jak kończy się ta historia i przyznam szczerze, że przez cały seans zastanawiałam się, co mój ulubiony don knuje, bo to, że knuł, było przecież oczywiste. Możliwość, że on to tak na serio, była mało prawdopodobna – przecież jego skrucha nie była przesadnie wiarygodna. Słowem: sam Al tym razem na nagrody moim zdaniem nie zasłużył i zagrał trochę tak, jakby nie był w stanie uwolnić się od swojego własnego emploi. I tak naprawdę to własnie chyba jest moją największą bolączką: że Ojciec chrzestny III mnie nie przekonuje. Opowieść o odkupieniu i skrusze wypada łzawo i nieszczerze, jakby ktoś wkroczył z tą skruchą w sam środek świetnej zabawy i wbrew woli zaangażowanych kazał im przepraszać za coś, co sprawiało im przyjemność. Upajający posmak władzy wciąż ciągnie się za bohaterami i widać, że łatwo wrócić do starych nawyków.
Powiedzieć, że to zły film, byłoby sporym nadużyciem. Ostatecznie za kamerą stoi wciąż człowiek, który zna się na rzeczy, a po drugiej tej kamery stronie występują sami profesjonaliści. I Sofia Coppola oczywiście. Jest zatem nieźle, przyzwoicie nawet, jeśli ktoś nie miał zbyt wielkich oczekiwań i jeśli nie był do dwóch części pierwszych przesadnie przywiązany. Mnie jednak to zamknięcie złamało serce. I gdybym mogła to doświadczenie wymazać z pamięci, prawdopodobnie tak właśnie bym postąpiła.
2. Las Vegas Parano (Fear and Loathing in Las Vegas, reż. Terry Gilliam, 1998) – 8/10
Obłąkany. To chyba najlepsze słowo. Na temat tego filmu powiedziano już bardzo wiele i chociaż większość tych wypowiedzi opiera się na emocjach związanych z narkotykami, trudno nie zgodzić się z głosami aprobaty. Największa w tym chyba zasługa samego Gilliama, który nawet ze zmywania naczyń potrafi uczynić czynność wywracającą mózg na lewą stronę z powodu przesycenia absurdem.
Fani filmów o narkotykach na pewno mają tę pozycję od dawna odhaczoną – a jeśli nie, to z pewnością znajduje się ona wysoko na liście to watch. Pulsująca, zarobaczona do granic możliwości rzeczywistość Gilliama jest jak wycieczka do sennego koszmaru. Chociaż nie moralizuje on i nie przestrzega przez zgubnymi skutkami nadmiernego zażywania, nie oszukuje też, że poczciwe halucynogeny zamieniają świat w krainę tęczy. To raczej wycieczka w głąb swojego własnego umysłu – w tym wypadku już zawczasu skrzywionego i wyniszczonego używkami. American dream po drugiej stronie lustra, to, co czai się pod plastikową powłoką powierzchownego piękna i blichtru, zgnilizna i brud – Las Vegas chyba nigdy nie było tak bardzo odarte z makijażu i kostiumów, tak starannie przenicowane.
„Mieliśmy dwie torby trawy, 75 tabletek meskaliny, 5 znaczków LSD, pół solniczki kokainy i całą galaktykę przymulaczy i rozśmieszaczy, a także litr Tequilli, litr rumu, skrzynkę piwa, pól litra surowego eteru i dwa tuziny amelu. Nie potrzebowaliśmy wszystkiego, ale jak człowiek zacznie już zbierać dragi nie może się opamiętać.”
Oparta (z tego co mi wiadomo) na autentycznych wydarzeniach powieść okazała się idealnym materiałem na film. Opis inspirowany podróżą autora książki, Harry’ego S. Thompsona i jego przyjaciela Oscara Zeta-Acosta, to odrażająca i przepełniona paranoicznym strachem przejażdżka na dno sennego koszmaru – chociaż momentami bawi, w ostatecznych rozrachunku zabawna wcale nie jest, tak jak nie jest zabawne żadne szaleństwo i żadna psychoza.
Chociaż cenię Las Vegas Parano za rozmach wizji i realizację, a także za brawurowe kreacje Deppa i del Toro, jest to jeden z tych filmów, które mnie w pewnym stopniu zawiodły. Nie mogąc go nie docenić, nie jestem w stanie powiedzieć też, że poraził mnie czy zachwycił, przeraził albo poruszył. I pomimo, że dociera do mnie ostrze zawartej tu krytyki i jak zwykle celnie wymierzony przez Gilliama policzek, zostawiam tę pozycję w szufladce „bardzo dobry”, zamiast przywoływać przy każdej możliwej okazji jako jednego z moich ulubieńców.
3. Lot nad kukułczym gniazdem (One Flew Over the Cuckoo’s Nest, reż. Miloš Forman, 1975) – 9/10
Idealny dowód na to, że kreacje aktorów przesądzają o wybitności filmu. Chociaż fabule Lotu trudno cokolwiek zarzucić, to jednak z seansu zapamiętałam przede wszystkim wirtuozerię Jacka Nicholsona i mniejsze, chociaż nie mniej znaczące popisy jego filmowych partnerów. To nie jest teatr jednego aktora, chociaż wiadomo przez cały czas, kto gra pierwsze skrzypce: postaci drugoplanowe zapadły w pamięć publiczności na stałe i weszły do kanonu. Siostra Ratched stała się niemalże synonimem karzącej ręki sprawiedliwości w domu wariatów, a z pewnością wielu aktorów do dziś marzy, żeby mieć na tyle talentu, aby bez słów stworzyć kreację na miarę Wodza Bromdena.
Jeśli mówi się o filmach z akcją osadzoną w szpitalu psychiatrycznym, Lot niezmiennie wymieniany jest w pierwszej kolejności. Składające się ze społecznych wyrzutków kukułcze gniazdo jest czymś, co nie ma prawa zaistnieć w świecie przyrody, w świecie ludzi – funkcjonuje gdzieś poza świadomością powszechną i jest pomijane milczeniem przez tych, którzy zachowują normalność. Podrzucane przez system-matkę kukułki (cuckoo – wariat) łudzą się czasem, że lądują tu tylko chwilę, ale koniec końców skazane są na przegraną: raz odrzucone nigdy nie znajdą już drogi do prawdziwego świata. Łudzi się przede wszystkim sam McMurphy, który próbuje udowodnić, że jest tu tylko przelotem – związana z pobytem w szpitalu stygmatyzacja jest w jego przypadku równoznacza z zamknięciem drogi odwrotu. Konkluzje smakują gorzko: to nie my sami decydujemy o tym, co normalne: te wyroki feruje społeczeństwo. Odchylenie od normy może być równowznaczne ze zniewoleniem.
A może chodzi o coś zupełnie innego? Lot nad kukułczym gniazdem to jedno z tych dzieł – i to niezależnie czy mówimy o książce, czy też może o filmie – które pozostawiają pole do dyskusji i możliwość wielu interpretacji. I być może to właśnie przesądza o wielkości tego tytułu.