Shake this spear!
Tekst powstał w wyniku współpracy z Teatrem Polskim im. Arnolda Szyfmana w Warszawie
Nie znam się na teatrze. Nie znam się na nim bardziej, niż nie znam się na literaturze oraz kinie, ostatecznie nie mam przecież wykształcenia kierunkowego i cóż ja mogę, niedokształcona taka, powiedzieć. W teatrze nie bywam też na tyle często, żeby porównywać i mówić ze znawstwem o tym, kto na scenie wypada dobrze, a kto słabiej. W ogóle się nie znam. I takie mamy, panie kochany, czasy, że na różne tematy wypowiadają się ludzie, którzy się nie znają. Najczęściej dlatego, że ci, którzy się znają, mają tendencję do przynudzania, nierzadko brakuje im również charyzmy. A w całej pogoni za byciem człowiekiem kulturalnym i obytym zapomnieliśmy trochę i wciąż regularnie zdarza nam się zapominać, że nie tylko suknie ciągnące się po schodach Opery Wiedeńskiej i nie tylko „Boska komedia” w oryginale, ale także ta funkcja ludyczna, niesłusznie zamiatana pod dywan i trzymana w szafie razem z rodzinnymi trupami.
Recepcja i interpretacja
Pisałam kiedyś o tym, że kultura opiera się dla mnie przede wszystkim na recepcji. Pozbawione widza dzieło jest martwe, tak jak nie ma znaczenia to, czy drzewo padające w lesie wydaje jakiś dźwięk, bo jeśli nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć, to kogo to właściwie obchodzi? Gdyby sztuka powstawała naprawdę dla sztuki, gniłaby w szufladzie, a nie szukała uznania – chociaż prezentacja nie jest jednoznaczna z zabieganiem o atencję, to u jej podstaw leży łaknienie informacji zwrotnej. Krytyki.
Mówić o ponadczasowości Szekspira – to zakrawa na banał. W końcu to coś, co po prostu wiemy: żądze, które opanowują jego bohaterów, nie zaskakują nas w najmniejszym stopniu – nawet jeśli elegancko dziwimy się i oburzamy, w głębi małego, przegniłego serduszka wiemy przecież, że nie ma takiej rzeczy, do której człowiek nie byłby zdolny, kiedy kierują nim wielkie namiętności. A namiętności te są od zawsze takie same: pragniemy władzy, zaszczytów, pieniędzy i kobiet, pragniemy być i posiadać, pragniemy zemsty, którą zdarza nam się nazywać sprawiedliwością, pragniemy miłości i zwycięstw. I dlatego w skrytości ducha lub zupełnie jawnie możemy identyfikować się z Makbetem lub jego żoną, porównywać swoją młodzieńczą historię miłosną do losów pary z Werony: cytować Norwida i mówić, że nie łzy, ale że kamienie, przywoływać Herberta i razem z Fortynbrasem rozmyślającym nad zimnym ciałem Hamleta dochodzić do wniosku, że żyjemy na archipelagach, a ta woda, te słowa, cóż mogą. Albo jeszcze inaczej, śmiać się razem z Barańczakiem, streszczać żartem, rzucić spoilerem przy „Królu Learze” i zdradzić, że w finale wszystko się rozpieprza.
Możemy przebierać w odniesieniach, wątkach pobocznych, wariacjach: od tych oczywistych, jak cudownie eklektyczny „Tytus” Julie Taymor, przez „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją” aż do każdego małego dzieła, w którym trzy wiedźmy puszczają oko znad kotła, kładąc jednocześnie palec na ustach. Nieprzeciętność Szekspira polega także na tym, że znosi on wszystko i chętnie przyjmuje do pojemnego zbioru sensów nowe rozwiązania, podwójne dna wygrzebane po latach przez tych, którzy tak bardzo chcieli coś znaleźć, że w końcu znaleźli. Pod powierzchnią tego, co oczywiste, nadrzędnego motywu nie pozostawiającego złudzeń, pozostają przecież do wyboru liczne wątki poboczne, marginalne postaci przesuwające się po obrzeżach opowieści i nie dopuszczane do głosu.
I tak warto przy okazji „Makbeta” sięgnąć po „Białą boginię” Gravesa, chociażby tylko po to, żeby odrzucić ją w całości. Dobrze jest poczytać psychoanalityków i pogrzebać w historii, dobrze wracać do tych samych wersów raz po raz, pozwalać, żeby dawały do myślenia. Dobrze jest zasięgnąć języka u Japończyków, zobaczyć jak „Ran”, „Tron we krwi” i „Zły śpi spokojnie” udowadniają, że o pewnych rzeczach można rozmawiać nie tylko w ramach kultury, ale także ponad nią. Nie jest źle myśleć Szekspirem.
Odkąd skończyłam 14 lat, zawsze mam pod ręką „Hamleta” i lubię przeżywać jego rozterki, wczuwać się w ten stan niepewnego zawieszenia pomiędzy odmiennymi stanami moralności i bezustanne rozdarcie, mówić do pustego oczodołu wpatrzonego w odległy zaświat. W rosnącym wciąż i chwiejnym stosie książek trzymam wszystkie polskie przekłady i oryginał, mam sentyment do Paszkowskiego, bo był dla mnie pierwszy, z nieukrywaną przyjemnością wracam do tych kilku ustępów Norwida, ze wstrętem odrzucam Słomczyńskiego (wciąż nie mogę wybaczyc mu tego, co zrobił „Alicji w Krainie Czarów”), boli mnie, że nigdy nie spojrzę wprost w oczy Barańczaka i nie powiem mu, że dziękuję za to, że przywrócił Szekspira językowi prostemu i swobodnemu nie trywializując przy tym przedmiotu dyskusji.
Dlaczego raz to za mało
Czytanie dramatów jest operacją dokonywaną bez znieczulenia na żywej tkance. Pozbawiona filtra i narzuconej z góry optyki treść domaga się osadzenia w kontekście i zrozumienia. Każda adaptacja czy wariacja będzie już zawsze względem tej czystej formy literackiej wtórna i w odbiorze zapośredniczona, wyznaczając tym samym kroki na ścieżce interpretacji. Każdy jednak, kto kiedykolwiek zabawiał się porównywaniem tłumaczeń i stawianiem ich przed bezlitosnym pomnikiem oryginału wie dobrze, że tak jak przekład stwarza dzieło na nowo, tak każda z tych ścieżek może – choć nie musi – dokonywać przemiany, od łagodnego uwypuklenia sensów dotąd ukrytych do skrajnej trawestacji wywracającej formę do góry grzbietem.
I dlatego nie można powiedzieć, że było się na Szekspirze, ba – nawet, że widziało się „Otella”, i łudzić się, że samo to wystarcza za wszystko mówiące wyjaśnienie: uwaga taka może tylko budzić więcej pytań, z których to o jakość niekoniecznie jest tym najbardziej istotnym. Można za to wracać wielokrotnie, porównywać wizje reżyserów z bezpiecznego zacisza widowni, mieszać je z własną, bezustannie poszerzać pole treści i znaczeń. Dlatego warto porwać się na eksperyment, wybrać tytuł, przeczytać w skupieniu, a potem próbować wyczerpać temat przez zestawienia odniesień, wyjaśnień, przekazów i dosłownych przełożeń ze słowa pisanego na ruch i dźwięk.
Opowieść o trzech siostrach
Mówi się, że „Król Lear” to duże wyzwanie dla każdego reżysera, a główna w nim rola – poważne wyróżnienie dla aktora. Trzy nazwiska pojawiające się na stronie Teatru Polskiego w Warszawie powinny jednak uspokoić każdego i przekonać do odkurzenia nieco bardziej eleganckiej marynarki celem zaobcowania z kulturą na żywo. Po pierwsze: Jacques Lasalle, którego reżyserski dorobek i doświadczenie nie pozwalają wątpić w to, że chociaż wszystko skończy się źle, to człowiek i tak będzie tę końcówkę komentował owacjami na stojąco. Po drugie: Andrzej Serweryn w roli króla i ojca, który zbłądził i dał się uwieść. TEN Andrzej Seweryn. Po trzecie: Stanisław Barańczak, TEN Barańczak, najjaśniejsza gwiazda na polskim nieboskłonie przekładów (może obok Roberta Stillera, trudno mi wybierać).
Karkołomna w inscenizacji tragedia Szekspira nie pozostawia złudzeń co do natury ludzkiej: targany narastającym obłędem król bez ziemi jest jednocześnie sedzią, a w konsekwencji i ofiarą świata naznaczonego niedoskonałością, w którym wyroki ferują omylne jednostki. Lear upada po to, żeby dosięgnąć wyzwalającej prawdy i zmierzyć sie z rzeczywistością bez amortyzującej poduszki bogactwa i władzy. Wyjęty ze zbroi, odarty z zaszczytów, jest samą esencją człowieka: chciałoby się powiedzieć – ecce homo. Ciało jest czarne, ciało śmierdzi. Poza tym ciałem, wątłym, słabym, białym, miękkim robakiem wystawionym na ciosy, Lear nie ma nic.
Król jest nagi, wystawiony na pośmiewisko. Własne zadufanie i zaślepienie doprowadzają go do sytuacji, w której sam musi błagać o pomoc i opiekę, a błazen (Jarosław Gajewski) tym usilniej dręczy go, sekundując popadającemu w szaleństwo, tonącemu w chaosie światu. Słowa wiją sie jak węże i stają się źródłem nieporozumień, kiedy rodzą się z nich miłe uchu kłamstwa, a szlachetność i szczerość są zbyt proste i zgrzebne, żeby przekonać zaślepione blaskiem złota oko. Pozór bierze górę nad esencją, forma – nad treścią, a cena, którą przyjdzie Learowi zapłacić, okaże się być może zbyt wysoką: ostatecznie świat musi spłynąć niewinną krwią, żeby móc się odrodzić.
Przekład Barańczaka nie każe sięgać po wielkie słowa – ostatecznie odzieranie świata z mamiącej wzrok pozłotki nie jest czynnością przesadnie wzniosłą, boli i śmierdzi, wchodzi pod paznokcie i sączy się cicho w krew. Podobnie wzniosłą nie jest postać upadłego króla, który wraz z nastepstwem kolejnych aktów spada z głuchym łoskotem coraz niżej i głębiej, aby ostatecznie błagalnie wyciągnąć dłoń. Tak oto rodzi się moralność: wypełzając powoli z barbarzyńskiego układu sił opartego na przemocy i karmieniu popędów, z rzeczywistości ciemnej i posępnej, rozpasanej i żarłocznej. Na świat pogański i oszalały spływa jasność, chaos mozolnie zaczyna porządkowac się w kosmos.
„Króla Leara” nie sposób inscenizować w sposób przeciętny: wykastrowany z sensów odrzuca brakiem wiarygodności, właściwie potraktowany odwdzięcza się katharsis totalnym. Z rozmachem nakreślona przypowieść o upadku i odkupieniu nie jest ani pierwszą w kulturze ani ostatnią, ale z pewnością jedną z najważniejszych. Entuzjastyczne recenzje pod adresem interpretacji Lasalle’a oraz brawurowego aktorstwa zebranych na scenie dają coś więcej niż nadzieję: składają obietnicę.
Szczegółowe informacje na temat obsady, cen biletów oraz dat spektakli znajdziecie na stronie Teatru Polskiego.
Lub co chcecie
Wstyd sie trochę przyznać, ale „Wieczór Trzech Króli” myli mi się zawsze z „Jak wam się podoba”: w obydwu mamy to, co u Szekspira nieodmiennie najzabawniejsze, czyli brawurową komedię omyłek, sporo braci i sióstr oraz wyraźny fetysz związany z przebierankami, niech mi gender dopomoże, żeby u klasyka takie bezeceństwa, konserwatyści siedzą i płaczą. Myli się jednak ten, kto stwierdzi, że to tylko tak ku uciesze tłumów, że babę biorą za chłopa i boki zrywać – nieoceniony autor w przerwach pomiędzy śmianiem się w kułak rzuca wyzwanie do ruszenia mózgoczaszką i przyjrzenia się społecznej hierarchii dzielącej poziomo szeroko pojętą ludność. Nie jesteśmy tacy sami – zdaje się wyniośle dawać do zrozumienia sam czubek piramidy, któremu w „Wieczorze” Szekspir wymierza prztyczka w nos, dodając jednocześnie, że furda, bo wszyscy jak jedno ulegamy tym samym namiętnościom i poruszeniom serca, a to serce jest czasami tak durne i porywcze, że aż głowa boli.
Ale skoro już gender, to niech będzie gender: ochoczo wciągająca portki na tyłek Viola wydaje się całkiem nieźle odnajdywać w nowej roli, jakby twierdząc buńczucznie, że nie istnieje żaden powód, dla którego miałaby nie dać sobie rady. Chociaż wszystko zmierza koniec końców do ołtarza i chwilowe zachwianie porządku zostaje okiełznane, ta tylko pozornie niegroźna zaczepka jest bardziej przekorna, niż mogłoby się wydawać. Spętane rolami, stereotypami i myślowymi schematami społeczeństwo samo prosi się o karcący satyryczny policzek, który ujawnia z całą mocą, że kolos ten ma gliniane nogi i może się, za przeproszeniem, w każdym momencie po prostu wypierniczyć. Wystarczy tylko kopnąć go odpowiednio mocno w kolano. Szekspir, jak wiemy dobrze, kopać potrafi i to z takim wdziękiem, że człowiek sam się prosi o więcej. A nad tym wszystkim miga wielki, kolorowy neon, pytając za Gogolem: Z czego się śmiejecie? z siebie samych się śmiejecie!
Brytyjczyk Dan Jemmet uwolnił „Wieczór” z formy: spektakl oparty na nowym, dedykowanym przekładzie Piotra Kamińskiego bazuje na przerysowaniu i porzuceniu prób nadania pozorów realności. Tę odważną konwencję spaja Lidia Sadowa, odtwarzająca jednocześnie role Violi i Sebastiana, a przy okazji jeszcze Cezaria, na gruzach Teatru Polskiego, wciągając widzów w umowną grę, w której trzeba przymrużyć oko nieco bardziej niż zwykle. Mruganie to niezwykle ułatwia składanka znanych dobrze widzom współczesnych hitów, przypominająca bezustannie, że to przecież nie tak na serio, a jednocześnie uświadamiająca, że czasy są może i inne, ale obyczaje pozostały pod wieloma względami takie same. Tożsamość natomiast to pojęcie bardzo obszerne i znoszące wiele, ale też rozpadające się w sposób widowiskowy i niebezpieczny dla otoczenia. Każda zabawa ma swoją cenę, dochodzi szept gdzieś zza kulis, pytanie tylko, czy zaakceptowanie tej ceny i podjęcie wyzwania może naprawdę wprowadzić realną zmianę?
Szczegółowe informacje na temat obsady, cen biletów oraz dat spektakli znajdziecie na stronie Teatru Polskiego.