Miasto o poranku jest jakby inne: budzi się wcześnie, przeciąga leniwie w półśnie i nawet kiedy już się dobudzi i zaczyna po swojemu pędzić przed siebie na oślep, nierzadko tonie jeszcze we mgle. Nadaje to krajobrazowi klimatu nieco upiornego, jak gdyby tuż za rogiem czaiły sie monstra Beksińskiego, jego senne koszmary. To nic. Najczęściej i tak nie zauważamy niczego, zatopieni w lekturze porannej gazety lub ze wzrokiem utkwionym w wyświetlaczach naszych elektronicznych przyjaciół: dzięki tym porannym rytuałom nie musimy zerkać za okno żeby sprawdzić, jaka jest dziś pogoda. Zresztą – zmysły bywają zawodne, a taka informacja w internecie to przecież ho ho, nie przelewki: skoro piszą, to na pewno wiedzą, co mówią.
Miejska tkanka najlepiej wygląda oglądana przez specjalny filtr, Valencia lub Hefe, chociaż Sierra też prezentuje się całkiem niekiepsko. Przerzucane jednym palcem kolorowe obrazki mogą z powodzeniem zastąpić spacer, ruch dłoni jest już płynny – bo wyćwiczony, niemal bez namysłu: load more, load more, hashtag: city.
nasza mała codzienna apokalipsa szare mięso miasta korki na ulicach powietrze ciężkie od spalin przez kilometry żył przepływa zamiast krwi formalina ulice drżą lekko od ciszy i coś czego nikt nie słyszy – ty słyszysz
dźwięki cicho sączą się sączą się w mózg
I tak właśnie jedziemy: do pracy, na uczelnię, do szkoły, czasami dopiero wracamy – być może ze zbyt długich imprez, na których zostawiliśmy godność. Powietrze w komunikacji publicznej jest ciężkie i gęste, poranek w mieście pachnie wybuchową mieszaniną zbyt mocnych perfum i przebijającego spod nich potu, wypalanych naprędce papierosów i z rzadka resztek przetrawianego własnie alkoholu, pachnie stresem i adrenaliną, spóźnieniem, deadlinem, kryzysem w mediach społecznościowych. Tanie podniety i poważne sprawy, a wszystko to w biegu, niemal w pędzie, przeskakując chwilę później po dwa stopnie ruchomych schodów i złorzecząc tym, którzy stanęli po niewłaściwej stronie.
Jesteśmy młodzi, a przynajmniej tak właśnie się czujemy, bo przecież nie ma kiedy się zestarzeć. Kolejne jesienie i kolejne wiosny witamy z pewnym zdziwieniem, o – to już!, wołamy zaskoczeni, rozdarci gdzieś pomiędzy ulgą niesioną przez nadchodzące zmiany i przerażeniem na myśl o byciu nadgryzanym zębem czasu. Nie szukamy pierwszej zmarszczki i pierwszego siwego włosa, bo jesteśmy zbyt zajęci, żeby zajmować się bzdurami: któregoś dnia stajemy po prostu przed lustrem na dłużej i próbujemy z trudem sie rozpoznać na nowo.
To trochę tak, jakby w ktorymś bliżej nieokreślonym momencie życia ciąg arytmetyczny przepoczwarzył się w geometryczny i wszystko nagle nabrało tempa: dni są zbyt krótkie, żeby zrealizować listę zadań, wieczory i noce – żeby zwyczajnie odpocząć i jeszcze połączyć ten odpoczynek ze szczyptą przyjemności, bo przeciez trochę nam się należy. Bawią nas już inne rzeczy, inne kręcą i podniecają, zaczyna dopadać nas problem różnicy pokoleń, bo nie rozumiemy już języków, jakimi mówią młodsze generacje. Z ludźmi, przed którymi ostrzegali nas rodzice, stajemy się naszymi rodzicami.
nie bierz tego na serio
wiesz przecież, zbliża się koniec zimy – neurony chcą, żeby je rozgrzać
barometr wykazuje spadek napięcia