Szorty kulturalne vol. 27: PKO OFF Camera 2015 cz.1, czyli zabierz mnie do Memphis
Festiwal OFF Camera, od tego roku objęty patronatem PKO, to prawdopodobnie moja ulubiona impreza na kulturalnej mapie Polski. Może to sentyment związany z Krakowem, może świetne wspomnienia z ubiegłego roku, a może sam program, bogaty w propozycje obecne wcześniej w Sundance – nie wiem. Mogę Wam natomiast powiedzieć jedno: jeśli chcecie spędzić 10 dni, zwiedzając Kraków, oglądając świetne filmy, odpoczywając i świetnie się bawiąc, a do tego nigdy wcześniej nie byliście na festiwalu filmowym, to od tego właśnie gorąco radzę zacząć.
Pokutuje pogląd, że podobne imprezy to przede wszystkim parada nadętych, pretensjonalnych obrazków o niczym. I fakt, czasami tak jest – chociaż rzadko zdarzają mi się spektakularne wpadki, miałam nieszczęście przeżyć kilka naprawdę trudnych do zniesienia seansów. Muszę jednak przyznać, że porównując programy podobnych wydarzeń w całej Polsce, mam wciąż wrażenie, że OFF oferuje nie tylko ambitne niszowe kino, ale przede wszystkim dobrą rozrywkę na wysokim poziomie. Nietrudno znaleźć tu dobrą komedię czy zgrabny film obyczajowy.
Mówię o tym dlatego, że zależy mi na odczarowaniu postrzegania festiwali filmowych. Chociaż w ich programach nie znajdziecie blockbusterów i istnieje szansa, że nie będziecie znać żadnego tytułu ani reżysera na liście, nie zniechęcajcie się: to, że coś nie trafiło do multipleksów, nie oznacza, że nie trafi tam za kilka miesięcy. A nawet jeśli nie trafi – to wciąż nie żaden dowód, zwłaszcza na jakość. Przyjrzyjcie się wybranym filmom, które obejrzałam podczas tegorocznej edycji OFFa – może coś przypadnie Wam do gustu?
Dołączcie do mnie na Filmwebie – tam robię na bieżąco notatki do filmów, które oglądam.
1. Take me to the River (reż. Martin Shore, 2014) – 9/10
Jeden z moich tegorocznych faworytów. Zakochałam się w tym filmie już w momencie czytania opisu, seans tylko pogłębił moje odczucia. Ukoronowaniem pokazu był zaś shot wychylony przy barze z reżyserem Martinem Shore’em, raperem Al Kapone’em oraz – matkobosko, wciąż w to nie mogę uwierzyć – ikoną soulu Williamem Bellem. TYM Williamem Bellem. Niesamowity człowiek.
„Take me to the River” to nie tylko parada gwiazd, wśród których nawet laik rozpozna Snoop Dogga (we wspaniałym duecie z Williamem Bellem) i Terrence’a Howarda. To przede wszystkim niesamowita wycieczka do korzeni współczesnej muzyki popularnej, która kształtuje się na oczach widza na tle historycznych przemian lat 60. i 70. w USA: słynnego przemówienie Martina Luthera Kinga, zamieszek na tle rasowym, działalności Ku Klux Klanu, walk z dyskryminacją. Surowa, jakby nieoszlifowana forma pasuje idealnie do szczerego przekazu: nie ma tu miejsca na sztab makijażystek, stylistów i tysiące prób. Pomiędzy dopracowanymi nagraniami (które niewątpliwie poprzedzają długie ćwiczenia) pojawiają się spontaniczne jam sessions, przyśpiewki w korytarzu i anegdoty wyciągnięte z prywatnych archiwów. Znacie ten kawałek? Pamiętacie fragment: When the day come / I know you’re down / In a river of trouble / You about to drown / Hold on, I’m coming / Hold on, I’m coming? Serio: NIE UWIERZYCIE, jak powstał ten tekst.
Legendarna wytwórnia muzyczna STAX w Memphis, która dała światu Otisa Reddinga, Isaaca Hayesa czy Mavis Staples, w której nagrywał sam Król Elvis Presley („Raised on Rock”, „Good Times”, „Promised Land”), ma historię ciekawą i barwną. Ten niezwykły dokument jest natomiast pokłosiem projektu, który miał na celu zebranie wszystkich generacji muzyków związanych z Memphis pod jednym dachem i nagranie wspólnego albumu z nowymi aranżacjami starych hitów. I tak przy mikrofonie spotyka się blues, soul i hip hop, country i gospel, gitary i perkusje, ok. 10-letni wówczas Lil P’Nut i ur. w 1930 roku Bobby „Blue” Bland.
Temu ostatniemu nie było dane doczekać premiery „Take me to the River”. Także dlatego ta produkcja wywiera tak niesamowite wrażenie: muzycy, który na stałe zapisali się w historii, odchodzą na oczach widza, a sesje, w których biorą udział podczas realizacji projektu, są ich ostatnimi. Czy można wyobrazić sobie piękniejsze pożegnanie? Uderza przy tym, że sam film powstał o kilka lat (lub nawet dekad) za późno, że gdyby – być może – został zrealizowany wcześniej, nazwisk byłoby więcej, a i teraz wydaje się być nakręcony w ostatnim możliwym momencie. Dobrze jednak, że powstał. Nie wstydzę się do tego przyznać: płakałam w kinie. I wy, jeśli kochacie muzykę, też będziecie płakać.
Dopóki film nie pojawi się w sprzedaży na fizycznych nośnikach, nie liczcie na jego obejrzenie. Jeśli jednak szukacie pięknego, zaskakującego prezentu dla melomana, który uwielbia podróże do początków bluesa, zamówcie tę płytę. Ręczę głową, że prezent będzie trafiony.
TRAILER | wybrane nagrania z filmu | ścieżka dźwiękowa na Spotify | preorder filmu na DVD i Blu-Ray
2. Kalwaria (Calvary, reż. John Michael McDonagh, 2014) – 7/10
Film, który podzielił widownię. Mówiąc „widownię”, mam na myśli siebie i Sfilmowanych. Nie docenili, profani! Btw – gdybyście mieli kiedyś okazję iść z nimi do kina, albo siądźcie pomiędzy nimi albo w ogóle nie idźcie. Strasznie gadają.
„Kalwaria” już w pierwszych kilku scenach wyróżnia się nieprzeciętnie pięknymi zdjęciami i świetnymi kreacjami aktorskimi. W głównej roli mroczny, sarkastyczny Gleeson, po chwili dołączają do niego urocza Kelly Reilly i jej cudowny akcent: to dynamiczne duo dobrze się uzupełnia, może właśnie z powodu wszystkich różnic.
Kelly Reilly należy do tych aktorek, na które mogłabym po prostu patrzeć godzinami. Lata mijają, a ona jest wciąż tak rozbrajająca, jak w pierwszej części „Smaku życia”. Tutaj co prawda nosi w sobie traumę i przybywa na irlandzką prowincję z bagażem przykrych doświadczeń, ale nadmorski wiatr i błotniste ścieżki zdają się jedynie przydawać jej wdzięku. Ostatecznie jednak nie o nią idzie w „Kalwarii”, a o kontekst: ten wydaje się konieczny, aby zrozumieć, kto zacz i dlaczego. Oderwany od tła historycznego (konflikty pomiędzy irlandzkimi katolikami i protestantami), obrazek ten jest ładny, ale toporny. Dopiero właściwy punkt odniesienia osadza go w samym centrum aktualnego do dziś problemu: wycelowana prosto w społeczność współczesnej Irlandii „Kalwaria” rozlicza się z przeszłością w sposób bezkrompromisowy, ale refleksyjny, konfrontując samotnego księdza z grzechami całej wsi.
Ryzyko popadnięcia w patos i tani dramat niweluje konsekwentnie świetny Gleeson, prowadzący resztę nie gorszej od siebie obsady. Cięte riposty i ostry, momentami czarny humor, sprowadzają „Kalwarię” na ziemię i nie pozwalają scenariuszowi odlecieć w kierunku metafizycznych rozważań. Bohaterowie z krwi i kości rozpawiają o uniwersaliach na poziomie sobie właściwym, w ich rozmowach refleksja miesza się z krwią zarżniętego właśnie prosięcia, seksem, słabostkami, nienawiścią do sąsiada, wilgotną ziemią i lękiem o to, czy zboże obrodzi.
Ta gorzka groza codzienności tworzy obraz przejmujący i rzeczywisty, może poza zbyt teatralną końcówką, która w nieco tani sposób pozbawia nadziei na lepsze jutro. Ciężkie, posępne niebo, wiatr rozwiewający sutannę ojca Lavelle i fale bijące w piasek budują wyrazistą oprawę cichego dramatu, w którym pozornie nic wielkiego się przecież nie dzieje – przynajmniej do pewnego momentu. Eskalacja prowadzi do dramatycznego finału. Coś się kończy.
3. Miasteczko Cut Bank (Cut Bank, reż. Matt Shakman, 2014) – 6/10
Problem z tym filmem polega na tym, że przypomina brzydszego i głupszego brata „Fargo” (przy którym zresztą reżyser pracował) i w zasadzie jest popłuczynami po braciach Coen. W tle – wspaniale absurdalna i nośna historia. Do tego – parada znakomitości w obsadzie: John Malkovich, Billy Bob Thornton i bodaj najlepszy tu z całej trójki Bruce Dern, który tworzy kreację tak brawurową, że wystarczyłaby za całą rekomendację. Niestety, to nie oni grają pierwsze skrzypce: w sam środek wydarzeń Shakman wrzuca bowiem Liama Hemswortha, który jest aktorem równie kiepskim, jak ładnym, czyli naprawdę kiepskim. Partneruje mu drewniana i pozbawiona wyrazu Teresa Palmer, również bardzo ładna. To urocze duo jest nieznośne, gdy pojawia się na ekranie osobno i jeszcze bardziej nie do wytrzymania, kiedy partneruje sobie w konkretnych scenach, bo w grę wchodzi wówczas dużo naiwnej, szczenięcej miłości. Podanej niestety tak, że kupić jej niesposobna.
Niedoświadczony w filmowej materii Shakman („Cut Bank” to debiut kinowy reżysera, do tej pory pracował jedynie przy serialach) wyraźnie nie wyczuł jeszcze, czym różni się dynamika serialu od sposóbu prowadzenia narracji w obrazie, który zamknąć się musi w ok. 90 minutach. Historia regularnie wytraca pęd, zmierzając jakby do momentu zawieszenia, którego przecież się tu nie oczekuje. Nie robi to dobrze małemu miasteczku: bardzo ładna para chce z Cut Bank uciec i trudno się jej dziwić, bo widz ma ochotę uciekać razem z tą parą aktorów klasy B, nawet ryzykując więcej ich drewnianych dialogów w drodze do lepszego miejsca.
Jeśli przymknąć jednak oko na te nerwowe aktorskie podrygi niedoświadczonej młodzieży i skupić się na zawodowcach, seans dostarcza sporo przyjemności. Malkovich, Thornton, Dern i przerysowany, groteskowy wręcz Stuhlbarg składają obietnicę, której dotrzymują: nieutulonym w żalu po przesunięciu premiery 3. sezonu „Fargo” być może pozwolą ukoić na chwilę tęsknotę. Ostatecznie dziwne rzeczy dzieją się nie tylko w Minnesocie.
4. Escape from Tomorrow (reż. Randy Moore, 2013) – 3/10
Prawdopodobnie moje największe rozczarowanie tegorocznego festiwalu: ten interesujący eksperyment w pewnym momencie spektakularnie odkleja się od rzeczywistości i brnie w bełkot, który niesposobna wytrzymać na trzeźwo. O ile Moore radzi sobie nieźle z kreowaniem atmosfery niepokoju i na biało-czarnych kadrach z gracją tworzy budzący dreszcze klimat lunaparku z dreszczykiem, to jego wagonik wykoleja się podczas wprowadzania elementów pełnokrwistej grozy i fantastyki. Im dalej od realizmu, tym gorzej radzi sobie reżyser, w pewnym momencie stąpający już po bardzo cienkim lodzie. Wszystko po to, aby w finale z trzaskiem i pluskiem zapaść się pod powierzchnię wody i na oczach widzów utopić w swoim własnym obrazie. Pozostaje niesmak.
„Escape from Tomorrow” to dobry przykład filmu stworzonego na podstawie jednego udanego pomysłu, do którego naprędce dopisano rozwinięcie. Wydaje się, że zafascynowany ideą bad trip Moore chciał z artyzmem rozmyć granicę między rzeczywistością i halucynacją i w atmosferze narastającej dezorientacji oraz grozy poprowadzić widza do odrealnionego finału rodem z sennego koszmaru. Niestety – jedyne, do czego doprowadza, to spektakularna biegunka. I nie, nie jest to metafora.
5. Dziewczyna warta grzechu (She’s funny that way, reż. Peter Bogdanovich, 2014) – 8/10
Fani Allena będą zadowoleni – „Dziewczyna” ma lekkość, która cechowała wiele jego udanych komedii. Ta niezobowiązująca pozycja trafiła do masowej dystrybucji i doprawdy trudno się temu dziwić: cieplacki jak zawsze Owen Wilson tworzy udane tło dla czarującej Imogen Poots, Kathryn Hahn spisuje się świetnie – jak zawsze wtedy, kiedy zagrać może kogoś więcej niż kurę domową w dresach i nawet Jennifer Aniston wypada całkiem przyzwoicie w roli neurotycznej terapeutki. Chociaż jest to banał, to wciąż banał przyjemny, idealny na wieczorną posiadówkę z paczką chipsów lub wiaderkiem lodów.
W samej historii znajduje się wszystko, co mogłaby mieć dobra komedia romantyczna, poza tym tylko, że to nie jest komedia romantyczna. Może właśnie dlatego ta słodziachna opowieść nie wywołuje mdłości w finale? Mamy tu Kopciuszka z z przeszłością, który zaliczył drogę od call girl do gwiazdy dzięki dobrej wróżce i odrobinie łóżkowej magii, ekscentryczną nieco żonę wróżki, która dzięki zbiegowi okoliczności staje z Kopciuszkiem na jednej scenie i wreszcie reżysera, który próbuje minimalizować straty, grając na dwa fronty. W gruncie rzeczy jest to bowiem historia o męskiej świni, która z dala od żony puszcza się, kiedy tylko może. Jeśli jednak zawiesi się na chwilę zdrowy rozsądek i przyjmie na wiarę, że wiarołomny mąż może w ostatecznym rozrachunku być króliczą łapką dla wszystkich zainteresowanych, seans dostarcza sporo dobrej zabawy. Po raz kolejny potwierdza się, że najzabawniejsze komedie to komedie omyłek.