Macie pojęcie, jak trudno w dzisiejszych czasach o dobry horror? Za każdym razem, kiedy trafiam na jakieś paździerz, coś we mnie bezpowrotnie umiera, a gdzieś na świecie ginie mała panda. Teraz już wiecie, dlaczego są gatunkiem zagrożonym: bo więcej padaki produkuje się chyba tylko w USA w obrębie gatunków komediowych, zwłaszcza komedii romantycznych.
Lubię filmy grozy. Niestety, nie dość, że pomimo urodzaju premier w multipleksach (w zasadzie to w multipleksie, bo w Polsce tak naprawdę mamy tylko jedną sieć – niby jest jakieś Multikino, ale nikt nie wie, gdzie) w praktyce nie ma niczego, na czym warto byłoby zawiesić oczy na 1,5 godziny, to jeszcze strasznie trudno mi się zgrać w czasie z moją siostrą, a to jedna z niewielu znanych mi osób, która ma do tego gatunku podejście podobne, jak ja.
Moja siostra Frankie jest albowiem widzem trudnym i wymagającym. Razem tworzymy dwuosobową lożę szyderców, komentując poczynania horrorowych heroin zachęcającymi „gdzie leziesz, durna babo” (nie oznacza to, że mężczyźni są w tych filmach mądrzejsi, co to, to nie – po prostu za własną płeć trochę bardziej mi wstyd) oraz „no i w pizdu wylądował”. Zdarzało nam się rzucać popcornem w monitor, ale od pewnego czasu tego nie robimy. Skończyły nam się bowiem te ściereczki do wycierania tłustych plam.
Jasna sprawa, że przy tak wyrobionej widowni film musi być naprawdę wyjątkowy, żeby otrzymać wysoką notę i opinię pozbawioną znamion pogardy. Kiedy zasnęłam podczas „Paranormal Activity” (mój osobisty probierz dna w obrębie gatunku), dotarło do mnie, że litość jest przereklamowana i nie biorę jeńców. Dobry film grozy powinien mnie zatem przestraszyć, ale nie zniesmaczyć (jak będę miała ochotę na żołądek podchodzący do gardła, machnę sobie jeszcze raz „Salo” Pasoliniego), sprawić, że poczuję się nieswojo, wzbudzić uczucie niepokoju.
Jak rozpoznać dobry horror? Ano przede wszystkim po tym, że nie podpada pod żaden z wymienionych tu paragrafów: ściąganie kołdry czy podwieszone pod sufitem gary to zwykle dość dobra wskazówka, żeby wyłączyć czym prędzej odtwarzacz i obejrzeć lepiej zamiast tego „Muminki”, bo tam było parę naprawdę dobrych i zaskakujących scen. Z gatunkiem rozprawiałam się już w jednej z wcześniejszych odsłon szortów, ale namnożyło się tych filmów jak mrówków i kilka z nich zasłużyło na mały spanking. Shall we?
1. Nawiedzony (The Haunting, reż. Jan De Bont, 1999) – 5/10
Wystarczy spojrzeć na obsadę, żeby wysnuć wniosek, że ktoś tu sobie robi jaja z widza: Catherine Zeta-Jones, Owen Wilson i Liam Neeson to nie taka zła obsada, ale do horroru każde z osobna i wszyscy razem pasują jak pięść do nosa, czyli kończy się to bólem i grymasem cierpienia. „The Haunting” posiada jakiś szczątkowy klimat, ale przesympatyczny Owen Wilson (facet jest takim męskim odpowiednikiem Meg Ryan, z tą różnicą, że parę razy udało mu się zagrać w czymś dobrym) sprawia, że całość zmierza raczej w kierunku komedii. Po pierwsze jest więc nudno, po drugie – absurdalnie, a po trzecie mamy nadzieję, że wszyscy zginą w tym domu i to jak najszybciej, żeby nie przeciągać niepotrzebnie sprawy. Niestety – niedobrana ekipa bawi się z mrocznymi siłami z zaświatów w chowanego i ganianego, zaliczając po drodze obowiązkowe trzaskanie drzwiami i figle z kołdrą i pod kołdrą. Albowiem tak, jest tu też spora doza flirtów i podchodów, jak zwykle, kiedy się wpuści Wilsona do jednego pomieszczenia z przedstawicielkami przeciwnej płci.
„Nawiedzony” to remake filmu z 1963 roku – nie miałam przyjemności obcować z oryginałem, ale powtórka z rozrywki – jak wszyscy wiemy – zazwyczaj wypada kiepsko. Amerykańska kinematografia skopała już „Koszmar z ulicy wiązów” i „Omen”, ale zanim przeszła do wagi ciężkiej, trenowała na mniej znanych zawodnikach. Efekty widzimy: film był nominowany aż do pięciu Złotych Malin (najgorsza aktorka, najgorszy reżyser, najgorszy film, najgorszy scenariusz, najgorszy duet filmowy) i chociaż ostatecznie żadnej nie otrzymał, fakt pozostaje faktem.
Problemem tego obrazu jest przede wszystkim absolutny brak grozy i napięcia: klimat, który mu towarzyszy, sugeruje raczej film przygodowy w stylu „Mumii” (mówcie sobie co chcecie, to świetny film był) czy innego „Belfegora”, a nie pełnokrwiste dzieło grozy. W efekcie zamiast horroru dostajemy 2-godzinny żart i to raczej z tych przeciętnych. Szkoda.
2. Kult (The Wicker Man, reż. Neil LaBute, 2006) – 2/10
Oryginalny „Kult” z 1973 jest dziełem skomplikowanym, symbolicznym i niebezpiecznie ocierającym się o wybitność. Ten psychologiczny majsterszyk osadzony jest mocno w poważnie potraktowanej sferze religijnej i sumiennie wykorzystuje możliwości, jakie ta tematyka daje. Dziwny, niepokojący, stawiający pytania o naturę człowieka i sens okrucieństwa, o istotę religii i myślenia magicznego – jako religioznawca nie mogę nie zachwycać się tą perełką, która po latach robi wrażenie równie mocne, co w dniu premiery, jeśli nie większe. Warto przy tym podkreślić, że w filmie gra Christopher Lee, a on się byle czego nigdy nie tykał.
Nowa wersja filmu jest dnem, chyba tak to można najuprzejmiej powiedzieć. Jakość produkcji zdradza obecność Nicolasa Cage’a – facet zagrał w paru przyjemnych obrazach co prawda, ale od dłuższego czasu prezentuje raczej tendencję spadkową, a tutaj już niemal szoruje brzuchem po dnie basenu. Jego bohater, Edward, trafia na wyspę w poszukiwaniu swojej (rzekomo) córki, ulegając błaganiom byłej dziewczyny. Warto podkreślić tu, że Edward jest detektywem – jest to fakt o tyle znamienny i zaskakujący, że facet ewidentnie nie byłby w stanie znaleźć własnej dupy z atlasem, a co dopiero dziecka. Gość zachowuje się, jakby trafił do Disneylandu i nic to, że cała okolica krzyczy „we are all mad here”, nic nie budzi jego niemrawej czujności, aż do samego końca, na którym – pozwolę sobie na spoiler – zostaje zapakowany do pieca na trzy zdrowaśki.
Jest to prawdopodobnie jeden z najźlejszych filmów ever. Nie dość, że obraża inteligencję widza, to jeszcze przynosi wstyd płci męskiej jako takiej, sugerując, że o przedstawiciela z mózgiem trudno jest tu niebywale. Rybie spojrzenie Leelee Sobieski nie poprawia niestety sytuacji. Nie oglądać pod żadnym pozorem.
3. Babadook (The Babadook, reż. Jennifer Kent, 2014) – 9/10
Nie wyobrażacie sobie nawet, jak trudno mi mówić o tym filmie, nie zdradzając, o co tak naprawdę w nim chodzi. Jeśli jednak nastawiacie się na typowy horror o potworze z szafy, odwieście swoje oczekiwania na kołek: nie tędy droga. Australijski „Babadook” ma wszystko to, czego brak amerykańskim horrorom: dobry scenariusz, napięcie, świetne aktorstwo, pomysł i szacunek dla inteligencji widza. W gratisie dorzuca także piękne zdjęcia i ciekawą pracę kamery, zdradzające, że nad wszystkim tym czuwał ktoś obdarzony dobrym gustem. Zaiste, niebywałe.
Chociaż obraz ten dość jawnie sięga po znane gatunkowi rekwizyty, wygrywa nawet w starciu ze skrzypiącą szafą i wypełzającymi z dziury w ścianie karaluchami. Wszystko przez to, że Jennifer Kent zwycięża tę najważniejszą batalię, umiejętnie lawirując pomiędzy tym, co realne i tym, co się tylko wydaje. Subtelnie rozrzucone tu i ówdzie tropy (zwróćcie baczną uwagę na słowa syna, starej sąsiadki i reakcję policjantów) naprowadzają na zaskakujące rozwiązanie. Czy Babadook to naprawdę tylko wytwór wyobraźni?
Pod płaszczykiem filmu grozy kryje się tu opowieść o stracie i kompensacji, o demonach prześladujących tych, którzy naznaczeni zostali cierpieniem. Kent konsekwentnie ucieka od schematu horroru o nawiedzonym domu i nierozumiejących niczego dorosłych: poddaje wnikliwej analizie postać matki (fantastyczna Essie Davis), która po śmierci męża samotnie wychowuje syna. Konfrontując bohaterkę z codziennością, przekonująco mówi o trudach takiego rodzicielstwa, o kresie możliwości, o przytłaczającej bezsilności, która doprowadzić może do pęknięcia maski. Z drugiej strony pozwala rozwinąć młodemu Noah Wisemanowi (Samuel) historię chłopca, który rzuca wyzwanie lękom w celu obrony matki i rodzinnego domu.
Nakręcająca się spirala paranoi wprawiona w ruch przez dziecko nie pozostaje bez wpływu na rzeczywistość. Babadook to nie ograny i oswojony już Boogeyman: o jego grozie przesądza nieokreśloność i nieprzewidywalność – ostatecznie nie ma go w szafach ani pod łóżkiem, a mimo to czyha i zagraża. Czym jest i czego chce tajemniczy prześladowca, wyzwolony za sprawą powracającej książki w czerwonej okładce?
„I am sick, Sam” – mówi zapłakana Amelia, tracąc powoli rozeznanie między rzeczywistością i wytworami umysłu. Nieprzepracowana trauma wraca, sprawiając, że pozornie zużyte symbole nabierają nowej, pełnej grozy, mocy. Reżyserka zaś na podstawie własnego scenariusza tworzy dzieło totalne, przesycone atawistycznymi lękami, spośród których ten przed ciemnością przegrywa ze strachem przez opuszczeniem, bezsilnością, osunięciem się w metaforycznie ujęty mrok. Nie potrzeba tu pradawnego demona i łacińskich zaklęć wyskrobanych na starożytnych murach: Babadook straszy tu i teraz, jako strach jak najbardziej współczesny i bliski nowoczesnemu człowiekowi, a przy tym nie kolektywny, a całkowicie spersonalizowany. Ta groza uszyta na zamówienie jest dowodem na kreacyjną moc umysłu i na chwiejność granic pomiędzy jawą i ułudą.
Ten niesamowity, przejmujący debiut, to bez wątpienia najciekawszy horror ostatniej dekady. Fani gatunku nie mogą tego przeoczyć.
Ciekawostka: jakiś czas temu w przedsprzedaży pojawiła się książka strasząca w filmie – na dedykowanej stronie fani mogli złożyć zamówienie na to wydawnicze cudo. Pop-up book (książka przestrzenna, rozkładanka) pomimo dość wygórowanej ceny (z tego co pamiętam, było to ok 80$ – razem z wysyłką) sprzedał się w pre-orderze w liczbie 6200 egzemplarzy, które mają być rozesłane do fanów w połowie czerwca. Zgadnijcie, kto wydał te miliony monet i teraz czeka na swój? Zajrzyjcie tutaj – w galerii znajdziecie zdjęcia z postępów prac! Nie mogę się już doczekać!
4. Martyrs. Skazani na strach (Martyrs, reż. Pascal Laugier, 2008) – 7/10
Chciałabym napisać, że podoba mi się świeża wizja reżysera i element zaskoczenia, ale chyba nie jestem w stanie: „Martyrs” to film, który robi krzywdę. Nieskończenie okrutny, bolesny, w przerażającym zakończeniu niesie gorzką refleksję na temat ludzkiej natury. Fascynacja bólem i cierpnieniem przekracza tu granicę patologii i galopuje radośnie już po drugiej stronie, po bezkresnych pastwiskach spokojnego obłędu.
Sama akcja rozwija się niespiesznie: przez większość czasu nie dzieje się nic, co przybliżałoby bohaterkę do tragicznego finału. Potem jest już jednak z górki i razem z Anną zapadamy się coraz głębiej w udręczenie wiodące ku transendencji. Tytuł filmu („męczennicy”) nie jest tu bynajmniej przypadkowy, chociaż geniusz polskich dystrybutorów postanowił tym razem poprzestać na braku tłumaczenia, zapewne dlatego, żeby fajniej brzmiało.
Chociaż oparta na religijnych rozważaniach, produkcja ta nie jest intelektualnym filozoficznym traktatem. Jej zadaniem jest wzbudzać grozę – i to udaje się reżyserowi bez mała. Jeszcze na długo po seansie widzowi towarzyszy uczucie bycia bardzo disturbed (sorry, ale to słowo po prostu nie ma dobrego odpowiednika w polskim, uczucie niepokoju nie oddaje tego dziwnego stanu, jak ktoś człowiekowi kopnął prosto w wizję świata i zburzył spokój ducha).
Męczę się, oglądając takie filmy: eskalacja przemocy i oglądanie rzeczywistości przedstawionej przez pryzmat bólu, od którego niesposobna uciec, jest dla mnie doświadczeniem przykrym i niepotrzebnym. Nie mogę jednak przejść obok „Martyrs” obojętnie: dla fanów podobnych obrazów jest to pozycja niemal obowiązkowa, dla innych – przynajmniej warta uwagi. Chyba, że ktoś ma słaby żołądek i nerwy. Wtedy nie.
5. Martwe zło (Evil Dead, reż. Fede Alvarez, 2013) – 6/10
Nie jestem fanką gore. W zasadzie to nie znoszę tego gatunku jak zarazy, bo nie lubię, kiedy mi ktoś rzuca juchą w stronę kamery. Ale „Martwe zło” naprawdę zapracowało na moją sympatię pełnym napięcia klimatem, dzięki czemu poważnie rozważam sięgnięcie po pierwowzór. Chociaż widz obdarzony słabym żołądkiem prawdopodobnie nie wytrzyma nawet do połowy, zaskakują tu całkiem sensownie rozwinięte sylwetki bohaterów oraz – co jest rzadkością – ich problemy, nie tak całkiem z dupy wzięte. Nawet to, dlaczego nie mogą zadzwonić po pomoc, wydaje się całkiem logiczne.
Nowe „Evil Dead” robi robotę – straszy tam, gdzie ma straszyć i nie sprawia, że widz modli się, aby te wszystkie ofermy zniknęły czym prędzej nagle ze sceny. Nietrudno wczuć się w pełną grozy atmosferę, jaka otacza małą chatkę w lesie i towarzyszy grupie młodych ludzi, którzy przyjechali tu z Misją. Widmo detoksu, które unosi się nad jedną z bohaterek, sprawia, że granica między rzeczywistością i majakami staje się umowna, a histerycznych ataków paniki nie sposób traktować serio. Do czasu. Całość tonie we krwi: Alvarez wykorzystuje tu cały wachlarz możliwości dostępnych gatunkowi i z nieukrywaną radością tapla się po łokcie w malowniczej rzece posoki. Chociaż zdarza mu się puszczać oko do widza, kicz traci tu pozory śmieszności i konsekwentnie realizuje założenia programowe, sprawiając, że strach bierze górę nad obrzydzeniem nawet w serduszkach najbardziej uprzedzonej widowni. Chociaż końcówka tańczy już na linie bez przesadnej gracji, nie spada z niej jednak, finiszując poprawnym zeskokiem. Zasługuje na uznanie.
6. Inkarnacja (Shelter, reż. Björn Stein, Måns Mårlind, 2010) – 4/10
Naprawdę uwielbiam Jonathana Rhys Meyersa. Moja miłość do niego nie osłabła nawet po boleśnie nudnym serialu „Dracula”, w którym szczerzył kły w sposób tak pretensjonalny, że przebija go tylko Kristen „jedna mina” Stewart jako Bella. Rhys Meyers jest jednym z tych aktorów, którzy potrafią zagrać przekonująco nawet drzewo, pod warunkiem, że mają nad sobą dobrego reżysera. I w „Inkarnacji” tego elementu zdecydowanie brakuje. Jak inaczej wyjaśnić fakt, że nawet boska Julianne Moore nie ratuje tego nieporozumienia?
Chociaż ten ekranowy duet spisuje się jak zwykle świetnie, zauważalny jest palący brak pomysłu na rozwiązania fabularne. Historia zaczyna się ciekawie, wręcz intrygująco tylko po to, żeby za moment ugrzęznąć na mieliznie psychologiczno-metafizycznego bełkotu. Niestety, włączenie w scenariusz rozważań na temat istoty zła, religii oraz duszy oraz podlanie tego wywodu okultystycznym sosem nie służy nikomu – do pewnego momentu niedociągnięcia te rekompensują malowniczo rozpadające się budynki i przelatująca zupełnym przypadkiem nieopodal burza, której echa rozbrzmiewają złowieszczo w opuszczonych murach, ale karkołomna końcówka wygląda raczej na niezamierzony żart niż na puentę opowieści grozy. Szkoda: Rhys Meyers rozpada się na kolejne osobowości, Moore przeżywa kryzys światopoglądowy i jest bliska sięgnięcia po różaniec, a dookoła przesuwają się monotonnie kolejne klisze, wiodąc ku groteskowemu wręcz rozwiązaniu.
7. Kronika opętania (The Possession, reż. Ole Bornedal, 2012) – 5/10
Bornedal, który przed laty uwiódł mnie hipnotyzującą „Księgą Diny”, naobiecywał tym razem wiele i zwyczajnie w świecie zawiódł. Interesujący skądinąd pomysł, aby fabułę oprzeć na żydowskim folklorze, w realizacji okazał się niewystarczający, żeby zaspokoić oczekiwania widza. Chociaż „Kronika opętania” wie, czym jest dobry, pełen napięcia klimat, pozwala sobie na zbyt wiele odstępstw od tej ścieżki, aby zasłużyć na dobrą ocenę.
Zamknięty w skrzynce dybuk mówi po polsku, ale w jego zgładzeniu pomagają żydzi niemieccy – chociaż jest to tylko detal, warto przyjrzeć mu się z bliska: z taką samą starannością Bornedal konstruuje wszystkie tropy zawarte w filmie. Targana konfliktami rodzina nie należy do tych najbardziej przekonujących, a największy walor tej produkcji stanowi w zasadzie fakt, że katolicki ksiądz lub ewentualnie protestancki pastor ma tym razem wychodne i rzecz rozgrywa się na tle innego, nie zużytego jeszcze przez kino, kręgu kulturowego. Koniec końców, chociaż bywa klimatycznie, nie jest zadowalająco. Panie Bornedal, stać Pana na więcej.
8. Nawiedzony (Haunted, reż. Lewis Gilbert, 1995) – 5/10
Kate Beckinsale (chyba jeszcze ze starym nosem) nie jest, powiedzmy sobie to szczerze, aktorką wybitną. Jest za to bardzo ładna i nieźle sprawdza się w charakterze tajemniczych panien skrywających mroczny sekret. Ma także porządny akcent, którego przyjemnie się słucha. I to w zasadzie najlepsze, co można powiedzieć o „Nawiedzonym”.
Przesycony brytyjskością obraz konsekwentnie próbuje być bardziej klimatyczny niż straszny: klasyczna opowieść o duchach i naukowcu, który ma zweryfikować ich duszność, nie wykracza poza granice reanimowanej raz po raz w kinie opowiastki. Robi to jednak z wdziękiem i angielską elegancją, przez co nie popada w śmieszność i koniec końców daje się znieść. Chociaż ostatecznie grzęźnie gdzieś pomiędzy opowieścią grozy w starym stylu i metafizycznym dramatem, budzi ciepłe emocje. Szkoda tylko, że powierzchowne i krótkotrwałe.
9. Obecność (The Conjuring, reż. James Wan, 2013) – 6/10
Prawdopodobnie najbardziej przereklamowany horror ostatnich lat. Po premierze dziennikarze i pierwsi widzowie zasypali internet pełnymi entuzjazmu opiniami, wg których mało nie popuścili w spodnie podczas seansu. Po raz kolejny okazało się jednak, że pewnych ludzi po prostu łatwo przestraszyć: wystarczy z zaskoczenia puścić w ich obecności głośnego bąka . Zawał serca gwarantowany.
Czegoż tu nie ma! „Obecność” wyczerpuje w zasadzie listę motywów pojawiających się w filmach grozy: mamy tu parę badaczy zjawisk nadprzyrodzonych, ciemiężoną przez złe demoniszcza rodzinę, pozytywki, przerażające lalki, skrzypiące podłogi, białe prześcieradła, stare meble, piwnice, strychy, jeszcze bardziej skrzypiące szafy, odwrócone plecami postaci, trzaskające drzwi, krzyże i ściąganie kołdry. Słowem: pełen pakiet. To się nie mogło nie udać. I w pewnym sensie rzeczywiście się udało: celem tej produkcji nie była ostatecznie redefinicja gatunku, a raczej określenie jego formalnych wytycznych. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie, jak powienien wyglądać rzetelnie zrobiony horror o nawiedzonym domu, „Obecność” stanowi niemal encyklopedyczną definicję. Jako taka, stanowi propozycję niemalże idealną dla wszystkich, którzy lubią się bać, ale w granicach rozsądku: bez niepotrzebnego elementu zaskoczenia i tak, aby uczucie przestrachu minęło najdalej do kolacji. Oraz dla tych, którzy w kinie cenią sobie przede wszystkim dobre rzemiosło, bo tego „The Conjuring” odmówić nie można.
Szkoda, że przy okazji wieje tu nudą – ostatecznie przecież to wszystko już było i wyrobiony widz nie będzie zaskoczony, kiedy trzasną półotwarte drzwi, bo wie dobrze, że drzwi nigdy nie są otwarte tak po prostu, żeby były. Podobnie jak wiemy, że kochana, słodka psina hołubiona przez całą rodzinę zawsze w którymś momencie zawiśnie w końcu na własnych jelitach na pobliskim drzewie, tak już dawno rozgryźliśmy, że lalka po prostu nie ma prawa nie być nawiedzona, a pozytywka to w ogóle siedliszcze ZUA. Wiecie, diabeł gra na grzebieniu all over again. Piekło to musi być szalenie muzykalne miejsce.
Nazwisko reżysera w kontekście tej produkcji napawa mnie pewnego rodzaju smutkiem: po intrygującym „Naznaczonym” i jego udanej kontynuacji Wan porzucił eksplorowanie mrocznych stron ludzkiej psychiki i sennych koszmarów, wystawiając dla odmiany kinu grozy laurkę wyklejaną z makaronu i pomalowaną brokatem w kleju. Jego dzieło, chociaż uroczo klasyczne, wydaje się nieco anachroniczne – gdyby powstało 20 czy nawet 10 lat temu, prawdopodobnie weszłoby na stałe do klasyki gatunku. W 2013 roku sprawiało wrażenie raczej starannie oczyszczonej z błędów i niedociągnięć kolekcji klisz i sztampowych rozwiązań. Zaprawdę, piękne jest to muzeum strachów. Pytanie, czy ta groza naprawdę musi nosić na sobie patynę?
„Obecność” jest horrorem kojąco przaśnym, niczym niedzielny schaboszczak u mamy, który za każdym razem smakuje tak samo, ale nigdy się nie nudzi. I nawet jeśli w tygodniu chadzamy raczej na sushi, ramen i kaczkę w pomarańczach, a popijamy to wszystko szpinakowym smoothie, to jednak raz na jakiś czas z przyjemnością odwiedzamy rodziców, żeby przypomnieć sobie, że fundamenty znanego nam świata są na właściwym sobie miejscu. W imię tych ciągot i ten film warto obejrzeć, chociaż istnieje ryzyko, że kolejne oglądane produkcje będą przynosiły raczej rozczarowania: ostatecznie schabowy cioci Wiesi to już nie to samo, prawda?
10. Kręgosłup diabła (El Espinazo del diablo, reż. Guillermo del Toro, 2001) – 5/10
Jestem wytrwałym i zagorzałym wrogiem kina hiszpańskiego i latynoamerykańskiego. Zaczęło się od tego erotomana Almodovara, a potem było już tyko lepiej. Chociaż od czasu do czasu jakaś produkcja przypadnie mi do gustu, na horrorze stawiam wyraźną granicę: nie mam pojęcia, co jest nie tak z tym kręgiem kulturowym, ale hiszpańskojęzyczni reżyserzy potrafią każdy dobry straszak zamienić w rozmemłany dramat o dotkniętych tragedią nieszczęśnikach. Koniec końców zamiast grozy dostajemy płaczliwe wyznania i moc cierpienia, a jeśli do tego rzecz dzieje się w samej Hiszpanii, to jak bumcyk kucyk pojawią się jeszcze ukrywający się po lasach uciemiężeni komuniści – partyzanci, wojna domowa oraz źli, podli frankiści. Czy coś.
Motyw ten, dotyczący jednego z najbardziej bolesnych i natrudniejszych momentów hiszpańskiej historii, w kulturze popularnej powraca często. Zbyt często. Mam wręcz wrażenie, że za każdym razem, kiedy sięgnę po film opatrzony literkami ESP, ktoś będzie się przez 1,5 godziny rozliczał z przeszłością, szukał prawdy o swoim ojcu lub walczył z terrorem. Wniosek z tego taki, że nie tylko Polacy zafiksowali się na jednym temacie i eksploatują go do granic cierpliwości widza. Samo to jednak nie jest grzechem – a przynajmniej nie byłoby, gdyby powstające w tym rejonie produkcje trzymały się kupy. Niestety, nie trzymają się: Hiszpanie zwyczajnie nie potrafią straszyć, a del Toro jest godnym spadkobiercą tej kultury. Zupełnym przypadkiem udał mu się „Labirynt diabła”, przyjemne kino fantasy osadzone w historycznych realiach, które horroru na szczęście nawet nie próbuje udawać. Poprzedzający tę produkcję „Kręgosłup diabła” składa jednak obietnicę, której nie jest w stanie dotrzymać: dramat i horror to po prostu karkołomne połączenie, które być może udaje się czasami Japończykom, ale oni są obłąkani, więc w ogóle nas to nie dziwi. „Kręgosłup” tonie zatem w łzawych rozważaniach i patetycznych przemowach, spływa krwią ślachetnych niczym Ned Stark opiekunów, okraszając to wszystko kontaktem z zaświatami reprezentowanymi przez zamordowane niegdyś pacholę: w efekcie jest zbyt mało dramatycznie na dramat i zbyt hiszpańsko na horror. Południowa ekspresja, burząca każde napięcie spazmatycznymi szlochami, krzykami i wymachiwaniem kończynami sprawia, że produkcja ta trafić może tylko do tych, którzy te iberyjskie i iberoamerykańskie emocje i namiętności uważają za szalenie sexy.
Bo mnie to się kojarzą przede wszystkim z nadmierną ilością decybeli rozbjających się w powietrzu. I dlatego nie wybieram się na wakacje w tamte okolice.