Lubię dobre kino. Jak każdy. Problem w tym, że „dobre” to pojęcie szerokie i pojemne, a w dodatku całkowicie subiektywne. Pytam przykładowo znajomego, czy widział ostatnio jakiś dobry film, a ten mi odpowiada, że jasne, widział, gorąco poleca „Her”. No i już wiem, że się nie zrozumieliśmy i że nam kompletnie emocjonalnie nie po drodze. Ale ostatecznie zawsze mogło być gorzej, mógł mi polecić „Mr Nobody”.
Sam masz „guścik”, prostaku
Nienawidzę, kiedy ludzie używają wyrażenia „są gusta i guściki”. Ten do bólu durny, protekcjonalny tekst sugeruje bowiem, że ten, z którego ust spłynęła ta wątpliwa mądrość, przypisuje sobie posiadanie gustu znacznie lepszego niż jego rozmówca. Najczęściej się oczywiście myli, bo nikt obdarzony dobrym gustem, klasą i mózgiem jednocześnie nie powinien pozwalać sobie na poczucie wyższości wobec cudzych upodobań. Chociaż zawzięcie mieszam z błotem filmy i często nawet zdarza mi się zarzucać komuś, z kim się nie zgadzam, że określony obraz podoba mu się z pewnych konkretnych powodów (jak na przykład niewiedza, która pozwala nie zauważać rażących przekłamań), to nigdy nie wiążę tego z inteligencją i złym gustem. Może dlatego, że sama o posiadanie dobrego bynajmniej się nie podejrzewam?
Druga kwestia, że mam świadomość własnych ograniczeń. Jest wiele filmów, których po prostu nie rozumiem – zdarzało mi się po seansie zastanawiać, czy to dany tytuł być rzeczywiście aż tak słaby, czy to po prostu ja nie posiadam odpowiedniego aparatu poznawczego. Chociaż wiem, że mam prawo do wyrażenia dezaprobaty, nie roszczę sobie prawa do nieomylności. A przynajmniej się staram. No, chyba, że ktoś mnie sprowokuje. Po takich kłótniach (trudno to nazwać inaczej), kiedy zagalopuję się nadmiernie i z powodu osobistej antypatii staram się komuś udowodnić swoją wyższość, zwykle czuję się w jakiś sposób upodlona. Brudna. Jakbym sama sprowadziła się do poziomu prostactwa, od którego przecież mnie odrzuca: nie niewiedzy, ale zadufania w sobie. Bo jeśli istnieje coś, co może sprawić, że stracę w ciągu 15 sekund szacunek i sympatię do drugiego człowieka, jest to właśnie okazywane często poczucie wyższości wobec świata.
Blog to tylko blog – opinie, które tu zamieszczam są siłą rzeczy nierzadko ostrzejsze: nie są zapisem dyskusji, ale wyrazem moich poglądów, więc siłą rzeczy najczęściej pozostają jednostronne, uzupełnione później komentarzami, często zawierającymi celne riposty. Nie mam nic przeciwko: nieodmiennie uważam, że tylko dzieła przeciętne nie wywołują wątpliwości, nie zmuszają do rozmów. O takich filmach zwyczajnie pisać nie warto.
Po drugie: nie obgaduj
Podobnie drażni mnie kolejna złota myśl z poradniczka dla ubogich duchem, czyli „o gusta nie należy się spierać”. Robi za każdym razem niesamowite wrażenie, zwłaszcza kiedy następuje po tej pierwszej, wyżej wspomnianej bzdurze. Najpierw ktoś Ci mówi, że nie masz gustu, a potem, nie potrafiąc obronić własnych argumentów, wycofuje się rakiem i twierdzi, co następuje. Taki trochę monolog wariata, sprzeczającego się we własnej głowie z samym sobą.
Oczywiście, że o gustach się nie dyskutuje. Zwyczajnie nie wypada. Nie mówi się „wiesz, gust Wieśki to jest skrajnie słaby” albo „ten Roman zupełnie nie ma gustu, zupełnie”. Takie rozmowy nazywamy w języku polskim potocznym obrabianiem, za przeproszeniem, dupy. Dyskusja o przedmiocie gustu jest jednak czyms zupełnie innym, chociaż trudno to wyjaśnić komuś, kto używa pojęć, których znaczenia nie pojmuje.
Wyjaśnijmy sobie jedno: gust nie świadczy o poziomie inteligencji. Jeśli jest on w ogóle wyznacznikiem czegokolwiek, może to być co najwyżej poziom obycia z danym tematem – ze sztuką, literaturą, muzyką, modą, kinem. A owo obycie, w przeciwieństwie do inteligencji, nabywa się szybko wraz z doświadczeniem. Spotykałam osoby, które zdawały się nie być przesadnie bystre, ale które potrafiły docenić wartościowy film. Spotykałam takie, które – choć nieprzeciętnie inteligentne – lubowały się w rzeczach, których ja sama nie tknęłabym kijem przez szmatę. Gust, ta wybuchowa mieszanka indywidualnej wrażliwości, doświadczeń, optyki, światopoglądu i potrzeb, jest tak naprawdę w dużej mierze kwestią skali porównawczej.
Mówiąc wprost: niektórzy potrafią docenić wartościowe dzieło w wieku 15 lat. Inni potrzebują do tego kolejnej dekady albo dwóch i kilku setek innych tytułów zapewniający perspektywę. Jeśli miałabym umieścić gust na mapie ludzkiego umysłu, znajdowałby się własnie gdzieś między wrażliwością i wiedzą. Chociaż, oczywiście, mogę się mylić.
Dlaczego nie robi się już dobrych filmów
Nigdy nie narzekam, że „nie ma dobrych filmów”. Uwierz mi, proszę, że są: po prostu nie chciało Ci się zainteresować tematem na tyle, żeby to sprawdzić. Jeśli Twoja przygoda z kinem zaczyna się i kończy na pobieżnym obczajaniu ulotek na korytarzu w Cinema City, to nie dziw się, że trudno Ci znaleźć coś wartościowego. Zwłaszcza, kiedy widzisz – a tak własnie postępuje wielu narzekających – że filmy, o których jest zwyczajnie głośno w popularnych mediach, to zwykle blockbustery i średnio śmieszne komedie skierowane do masowego odbiorcy. Co prawda co tydzień pojawia się jakiś nowy, mniej znany tytuł produkcji europejskiej lub nawet azjatyckiej, ale tego nawet nie chce Ci się sprawdzać: ostatecznie nic o nim nie słyszałeś, więc skąd masz wiedzieć, ile jest wart?
Tak zamyka się błędne koło: oczekujesz, że mądry, wartościowy film, który mógłby Cię zachwycić, przebije się do głównego nurtu i swoją głębią porwie miliony widzów. Jasne, to się zdarza. Średnio raz – dwa razy do roku, jak to było z „Wielkim pięknem”. Ale przyznaj, wiesz może przypadkiem, jaki film został nagrodzony wczoraj w Cannes? Znasz nazwiska wyróżnionych tam reżyserów? Słyszałeś o Sundance? Wiesz, co obecnie wyświetla najbliższe kino studyjne w Twoim mieście? Albo przynajmniej… gdzie to kino się znajduje?
Nie oczekuj, że Steven Spielberg albo Michael Bay nakręcą coś, co sprawi, że popłaczesz się z nadmiaru głębokich przeżyć i przeżyjesz katharsis. Naucz się wreszcie tego, żeby mieć realne oczekiwania: zadaniem kina rozrywkowego nie jest dostarczanie widzom filozoficznych dylematów (chociaż kiedy się pojawiają, czasami potrafią mile zaskoczyć), a – jak sama nazwa wskazuje – dostarczanie rozrywki. Kiedy oglądasz „Transformersy”, „Piratów z Karaibów” lub „Pacific Rim”, skup się na tym, czy akcja płynie wartko, czy efekty specjalne wbijają Cię w fotel, czy aktorzy sprawdzają się na ekranie w swoich rolach, czy czujesz napięcie i chęć przeżywania historii. Pomyśl, czy dobrze się bawisz. Nie zastanawiaj się nad tym, czy jest to płytkie, czy nie – jeśli wychodzisz z założenia, że cały gatunek jest tylko rozrywką dla plebsu, to po co w ogóle to oglądasz? Zakoduj wreszcie, że warto mieć sprecyzowane potrzeby: idziesz dziś do kina, żeby się zabawić, czy żeby rozmyślać nad sensem życia? Jeśli łakniesz czegoś, co poruszy Twoją duszyczkę, to może, do cholery, nie idź na komedię romantyczną z Kate Hudson, tylko poszukaj czegoś innego?
Gust warto mieć
Może być kiepski. Nie ma się czego wstydzić. Ważne, żeby posiadać jakieś upodobania i nie mieć na ich punkcie kompleksów. Uwielbiasz komedie romantyczne? Charakterystyczne poczucie humoru Steve’a Carella? Bollywood? Anime? A może z upodobaniem oglądasz kino klasy B i nie możesz doczekać się kolejnego „Rekinada”? Niezależnie od tego, czy kochasz kamp, surrealizm, filmy o skrzywdzonych przez los dzieciach, gore, brytyjskie komedie czy musicale z dawnych lat, mogę obiecać Ci jedno: na liście swoich ukochanych tytułów masz więcej niż jeden film, do którego wstyd się przyznać. Rzecz w tym, że tego właśnie nie powinieneś się krępować.
Skala porównawcza pozwala dokonywać świadomych wyborów. Wiem, że lubię francuskie komedie, bo widziałam ich wystarczająco wiele, żeby każdej nowej dać kredyt zaufania i obejrzeć film, nie oglądając wcześniej trailera i nie czytając opisu. Mam swoich ulubionych reżyserów i aktorów, których nazwiska są dla mnie gwarantem jakości – nawet jeśli zdarza im się zawodzić, nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Przepadam za klimatycznymi horrorami, lubię dobre, pełne napięcia thrillery, ostatnio kręci mnie kino greckie Nowej Fali, bawi – brytyjskie poczucie humoru. Z drugiej strony razi mnie współczesny amerykański dowcip, nie znoszę hiszpańskojęzycznych filmów (zaczęło się od tego erotomana Almodovara, a potem już poszło z górki) i kina wojennego. Uwielbiam obrazy przeestetyzowane, nastawione na uwiedzenie widza – i chętnie daję się uwieść. Z przyjemnością oglądam eksperymenty formalne, często nawet wtedy, kiedy cała wartość danej produkcji sprowadza się właśnie do skali tego eksperymentu.
Dlaczego chodzę na festiwale filmowe
Krakowski festiwal OFF Camera, chociaż miałam przyjemność uczestniczyć w nim dopiero po raz drugi, jest dla mnie wydarzeniem specjalnym. Nie tylko dlatego, że – chociaż mieszkam w tym mieście od niemal 7 lat – krążenie uliczkami Starego Miasta i okolic pomiędzy kolejnymi seansami jest dla mnie jak najlepsze wakacje. Te 10 dni to czas, kiedy nie myślę o niczym innym niż kino: czytam zapowiedzi, planuję grafik projekcji (tylko po to, żeby zmodyfikować go w biegu jakieś 20 razy), staram się dotrzeć na pokazy tytułów, na które czasami czekam wcześniej już przez długie miesiące. Chociaż nie uważam się ani za znawcę kina ani nawet za kinomana, to właśnie festiwale takie jak ten mocno kształtują moje upodobania i bezustannie podwyższają poprzeczkę, którą stawiam kolejnym oglądanym obrazom.
To coś więcej niż radość płynąca z faktu, że siedzę w sali, w której – dzięki bogom – nikt nie żre, nie szeleści i nie grzechocze kostkami lodu w kubeczku z colą, podsiorbując co 5 minut z ukradka, wcale nie dyskretnie. Że rzadziej zdarza się, że grupka podekscytowanych nadmiernie nastolatek chichocze gdzieś z tyłu, opowiadając sobie, co powiedział wczoraj Piotrek i co Ola mu odpowiedziała. Że mniej ludzi trafia tu przypadkiem, więc i mniej opuszcza salę przez zakończeniem pokazu. Że po wyjściu spotykam znajomych, którzy siedzieli dwa rzędy dalej lub natykam się na tych, którzy wracają właśnie z innego kina i po drodze wymieniamy się wrażeniami, polecamy sobie lub odradzamy konkretne tytuły. Czasami emocji jest tak wiele, że rezygnujemy z kolejnego filmu i idziemy na piwo lub kawę, żeby omówić, czego byliśmy świadkami, podzielić się zachwytem lub rozczarowaniem.
Ostatecznie tych rozczarowań nie ma aż tak wiele: system, którego się trzymam, pozwala mi celować niemal bezbłędnie. Drobne od niego odstępstwa, wywoływane poradami przyjaciół, skutkują nierzadko zaskakującymi odkryciami. Przytrafiające się od czasu do czasu przypadki, strzały na oślep i losowo wybrane projekcje nie raz i nie dwa zwalały mnie z nóg, ściągając moją uwagę w stronę innego kraju, innej kinematografii, nowego stylu i nieznanego dotąd nazwiska. Zdarza się, że wprowadzały zamęt w moim grafiku, zmuszając mnie do jego reorganizacji – tak, aby fascynującemu zjawisku przyjrzeć się bliżej, dać szansę nurtowi czy tematyce, z którymi wcześniej nie miałam do czynienia.
Każdy festiwal przynosi wrażenia, które coś we mnie zmieniają. Dopisuje do listy ulubionych filmy, o których nie jestem w stanie zapomnieć, o których rozmawiam później tygodniami i do których obejrzenia namawiam wszystkich znanych mi pasjonatów kina. Mówię „musisz to obejrzeć” i kuszę świetnym trailerem, świetnymi zdjęciami, porażającą muzyką. Na kolejne tytuły tych reżyserów czekam później ze zniecierpliwieniem nie mniejszym niż fani blockbusterów na kolejny ładunek wysokooktanowych wrażeń.
Spotkania trzeciego stopnia
Pomiędzy kolejnymi seansami zostaję na spotkaniach z twórcami, biorę udział w Q&A, zaglądam do klubów festiwalowych podczas koncertów interesujących zespołów. Czasami wieczór ponosi i zamawiam w barze kolejkę dla wszystkich, łącznie z reżyserem, innym razem sączymy lampkę wina czy drinka, kiedy pytam scenarzystę o szczegóły pracy nad skryptem. Nigdy nie chodzi o wielkie nazwiska i twarze z pierwszych stron plotkarskich magazynów: nie jestem łowcą autografów, nie widzę sensu w fotografowaniu się z gwiazdami. Kiedy jednak film boli mnie i pozostawia roztrzęsioną, lubię uścisnąć dłoń człowieka, który do tego stanu mnie doprowadził. Lubię powiedzieć, jak bardzo cenię to, czego dokonał, lubię pytać, jak do tego doszło.
Lubię to, że czuję się jak u siebie. Poruszam się po festiwalowej mapie ze swobodą i z nieukrywaną przyjemnością, nosząc na ramieniu płócienną festiwalową torbę – nie dlatego, że ma nadrukowane wyraźne logo, tylko z powodu jej odświętnego charakteru. Ostatecznie to przecież święto i przyjemność sprawia mi bycie jego częścią, branie udziału, wakacyjny luz, który pozwala mi zrzucić na chwilę wypełnioną pracą torebkę i zamienienie jej na niezobowiązujący kawałek materiału, który mieści przez te 10 dni wszystko to, czego potrzebuję.
Zdarza się, że noce kończą się dopiero wtedy, kiedy zamykają się ostatnie puby i trzeba przerwać rozmowy, iść wreszcie do domu, żeby złapać te kilka godzin snu i zacząć od nowa. I znowu. I jeszcze raz. Bo przez te kilka dni nic innego się nie liczy, nic innego nie ma znaczenia: są tylko silne emocje i nadmiar wrażeń, burza w głowie i szybki marsz z jednego kina do kolejnego, posiłki przełykane w biegu i czasami nawet kawa w termosie, robione na gorąco notatki, wysyłane w wolnych chwilach tweety.
O tym, co później
W końcu jednak każdy festiwal się kończy. Niedzielne zamknięcie jest słodko-gorzkie, bo chociaż chciałoby się więcej i więcej, umysł i psychika potrzebują zwyczajnie trochę odpocząć, przetrawić setki kadrów i dialogów, posegregować wrażenia i zamknąć je w składnych wypowiedziach. Poszerzyć listę „do obejrzenia” na Filmwebie o dziesiątki nowych pozycji, o całe filmografie rezyserów i aktorów, znaleźć ścieżki dźwiekowe na Spotify, napisać do nieobecnych, co powinni nadrobić. Od tego momentu zaczyna się oczekiwanie na następny festiwal: odliczanie tygodni i dni, entuzjazm na wieść o kolejnych ogłoszonych elementach programu. Planowanie wyjazdów i spotkań, noclegów, odwiedzin, urlopów, bo chociaż mogłabym w tym czasie pojechać do Grecji czy nad morze, przyznam szczerze, że zwyczajnie nie mam na to ochoty.
W tak zwanym międzyczasie najzwyczajniej w świecie tęsknię: brakuje mi letnich, upalnych nocy pod gołym niebem na plenerowych pokazach, seansów na barce płynącej do Tyńca i z powrotem, nagłych zaskoczeń, jak wtedy, kiedy zdałam sobie sprawę, że dwa rzędy przede mną siedzi Benedict Cumberbatch. Chociaż OFF skończył się dopiero dwa tygodnie temu, myślami jestem już przy Nowych Horyzontach i zastanawiam się, czy i w tym roku będziemy spędzać noce siedząc na trawie i zaśmiewając się do łez, kłócąc zażarcie o walory i niedociągnięcia kolejnych obrazów.
Zostały jeszcze dwa pełne miesiące. Nie mogę się już doczekać.