Są filmy warte tysiąca słów, są i te, o których wręcz mówić nie wypada. Czasami nie ma to nic wspólnego z jakością. „Mad Max: Na drodze gniewu” to przykład obrazu, o którym można rozmawiać godzinami, ale jest też możliwe, by skwitować go po prostu soczystym, zawierającym ogromny ładunek podziwu przekleństwem. Jedno pozostaje bowiem pewne: niezależnie od tego, czy ta szalona przygoda przypadnie Wam do gustu, podczas seansu nie znajdziecie ani jednego momentu, który moglibyście bez żalu poświęcić na wyjście do toalety.
W kinie znalazłam się trochę z przypadku, nie mając na liście obejrzanych filmów żadnej z wcześniejszych odsłon serii. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia kim Mad Max był i jest i co tu, do cholery chodzi. Słysząc jednak ze wszystkich stron zachwycone postękiwania nie tylko żądnych testosteronu i cycków samców alfa, ale i kobiet, które rzadko bratają się z kinem akcji, postanowiłam zaryzykować, przy okazji uszczęśliwiając tą decyzją mojego chłopaka. Wszystko to po to, żebym dwie godziny później miała palce ogbryzione aż do łokci z tego napięcia, a on musiał swoje rozczarowanie utopić w kiełbasce z Nyski pod Halą Targową.
Stwierdzić, że nowy „Mad Max” to kino drogi, jest lekkim niedopowiedzeniem. Lepiej pasuje tu [uwaga spoiler] podtytuł „Hobbita”, czyli sławetne „tam i z powrotem”, wystarczając przy okazji za streszczenie całej fabuły. Ale koniec końców nie o fabułę tu przecież chodzi, a o wysokooktanową (trudno znaleźć bardziej adekwatne określenie) rozrywkę i napięcie, które porywa bez reszty już w pierwszych sekundach i nie puszcza aż do ostatniej sceny. Czy kino akcji eksploruje tu nowe terytoria? Raczej nie, chociaż z pewnością wyciska do maksimum potencjał tego, co w gatunku już znane i sprawdzone. W zalewie miałkich produkcji pararozrywkowych jest to miłe zaskoczenie.
120 minut pustynnego szaleństwa można streścić krótko: oto Cesarzowa Furiosa (Charlize Theron), towarzyszka Wiecznego Joego, stwierdza, że czas tupnąć nogą i ową nogę daje z Cytadeli, wywożąc zarazem z twierdzy grupę dziewcząt kraśnych i wiotkich, a służących tyranowi do regularnej produkcji potomstwa. W brawurowej ucieczce pomaga im nie do końca powodowany chęcią wybawiania dam z opresji renegat Max (Tom Hardy). Zresztą, damy wcale o to nie proszą – potrzebują nie wybawiciela, a raczej kolejnej pary rąk do trzymania ostrej artylerii i celowania w kierunku pościgu. Próbując uratować także i własną skórę, Max decyduje się przyłączyć do obłąkanej eskapady, chociaż za plecami czuje oddech nie tylko łaknącego krwi władcy: oprócz huku broni palnej gonią go także głosy z przeszłości.
Owa przeszłość stanowi potężną siłę napędową obrazu: zmaga się z nią nie tylko nasz ulubiony zawadiaka, ale i Furiosa, dla której karkołomny plan jest szansą na odkupienie i zmazanie przewin. Jej uczernione czoło i okaleczone ciało jaskrawo kontrastują z niewinnością przyodzianych w białe giezła Żon, które przypominają nieco Smoczą Matkę Daenerys Targaryen jeszcze sprzed czasów zderzenia z brutalną i krawą prozą życia. Możemy jedynie domyślać się, że i Furiosa była przed laty kimś takim: przepełnioną ideałami, wrażliwą, młodą kobietą, która wierzyła w świat bez przemocy.
Dla Cesarzowej nie ma już jednak nadziei: pozostało jej jedynie wziąć na własne barki odpowiedzialność i uratować to, co wciąż jeszcze możliwe do ocalenia. Opowieść o Szalonym Maxie jest więc w rzeczywistości historią jej drogi do upragnionego celu, świadectwem jej czynów.
W zasadzie chyba to właśnie budzi najwieksze kontrowersje: nowy „Mad Max” nie jest już filmem o Maxie, który pełni tu tylko rolę pomagiera i włącza się jedynie w akcję, której tempo nadaje ktoś inny. Udowadnia przy tym, że jako trybik machiny radzi sobie równie dobrze (a może i lepiej?) jak solo, a polecenia potrafi nie tylko wydawać.
Do obrazu błyskawicznie przykleiła się etykietka „feministycznego”, głównie za sprawą świetnej Theron, która po raz kolejny udowadnia, że jej aktorstwo wykracza dalece poza świetną figurę i piękną twarz i opiera się przede wszystkim na niezłomności charakteru i sile osobowości, zdolnej udźwignąć każdą postać. Fakt, że kobieta wiedzie prym w filmie tak pełnym testosteronu (i co więcej, wypada w tej roli znacznie bardziej przekonująco niż wielu męskich protagonistów w obrębie gatunku), podzielił widownię: konserwatyści (i to nawet nie w sensie etycznym, a gatunkowym) nie godzą się na zmianę układu sił, ci walczący ze stereotypami upatrują tu nadziei na świeży powiew w kinie akcji, nieco śmierdzącym już przepoconymi, męskimi butami wojskowymi i niepranymi od lat kurtkami.
Nie podobać może się również i to, z jaką (przynajmniej jeśli chodzi o samo podjęcie decyzji) łatwością kobieta wymyka się mężczyznom z przypisanej jej roli rozpłodowej klaczy, której jedynym zadaniem jest wydawanie na świat zdrowego potomstwa. Interpretacja, według której „Mad Max” wymierza policzek patriarchalnemu systemowi i serwuje śmiałą prognozę świata, w którym kobieta może rzucić mężczyźnie wyzwanie i wygrać, nie jest wcale aż tak daleko idącą.
Oczywiście nie idzie tu o biało-czarne przeciwstawienie „dobrych” feministek „złym” patriarchom: ostatecznie w nowej rzeczywistości jest miejsce i dla mężczyzn – pod warunkiem, rzecz jasna, że zaakceptują oni kobiecą autonomię i pogodzą się z myślą o rzeczywistej równości społecznej. Czy dziwi zatem, że „Mad Max” prowokuje zaciekłe dyskusje? Cóż, dziwić w zasadzie nie powinno, chociaż i tak szokuje. Wydaje się bowiem, że kobieta jeżdząca machiną wojenną w czysto rozrywkowym filmie oburza Zachód w XXI wieku bardziej niż terror symbolizowany przez złowrogiego tyrana.
Może to dlatego, że z tyranią mieliśmy czas już się oswoić?
Film obejrzany dzięki uprzejmości Cinema City.