Dorastasz. Masz dość słuchania, co i jak powinieneś robić. Są dni, że chce Ci się krzyczeć, bo nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że sam wiesz, co jest dla Ciebie najlepsze i że chcesz samodzielnie podejmować decyzje. Brak Ci doświadczenia, więc nikt nie traktuje Cię poważnie. Mówią „jak dorośniesz…”, a Ty masz ochotę cisnąć im w twarz tymi protekcjonalnymi uśmiechami, tym lekceważeniem, każdym „ja w Twom wieku…”. chcesz wrzeszczeć, że jeszcze im pokażesz i naprawdę w to wierzysz. Twoja lista planów i celów zaczyna się od mocnego postanowienia światu, ile jesteś wart.
Problem w tym, że tu i teraz to wszystko jest tylko w Twojej głowie: sny o wielkości i cała chmura marzeń. I chociaż rozpaczliwie szukasz argumentow, tak naprawdę ich nie masz: Twoja wiedza o świecie, o życiu ze wszystkimi jego szalonymi posmakami w całości opiera się na tym, co wyczytasz w książkach. Nikt nie sprawił jeszcze, że chciałeś tak naprawdę, naprawdę umrzeć, a przynajmniej zasnąć miękko i nigdy się nie obudzić, być może nie wiesz, czym jest głód i i fizyczny ból, który pozbawia Cię świadomości, nie znasz strachu przed tym, co może przynieść kolejny dzień. Mimo to zdarza Ci się mówić, że masz ciężkie życie.
Być może nigdy nie będziesz naprawdę dorosły: nie zmierzysz się z odpowiedzialnością, która zmusi Cię do jednego z tych wyborów nie pozostawiających drogi odwrotu. Żyjesz lub umierasz, sięgasz po całą pulę i ryzykujesz wszystkim lub wycofujesz się z powrotem do swojego codziennego piekiełka, które jest lepsze przecież niż możliwość sięgnięcia dna, bo na dnie jeszcze nie byłeś, a ta mała apokalipsa, którą przeżywasz każdego dnia od nowa, to apokalipsa przynajmniej znana już i oswojona.
Mogę powiedzieć Ci, jak to jest, patrzeć na świat z poziomu podłogi. Krawędź miałam musnąć tylko lekko w pełnym biegu i właśnie wtedy ktoś mnie popchnął. Dziś z perspektywy czasu widzę jednak, jak wiele poziomów upodlednia rozciągało się jeszcze pode mną i jak niewielka była w rzeczywistości wysokość, z której wówczas spadłam. Wciąż jednak pamiętam, że do ziemi było wystarczająco daleko, żeby zginąć na miejscu podczas skoku.
W trakcie upadku ciało zwija się miękko, instynktownie próbując chronić delikatne organy przed uszkodzeniem. Kiedy kątem oka złapiesz nadciągający cios, być może nawet zdążysz zasłonić twarz rękoma, przyjąć impakt uderzenia na przedramię. Gdy po raz kolejny słyszysz, że jesteś nic nie wart, wyłączasz ochronnie słuch i czucie.
Mówią Ci, że zawsze może być gorzej, jakby nie słyszeli, że coś wyje w Tobie i drapie pazurami, żeby tylko uciec jak najdalej. Potem okazuje się – o dziwo – że gorzej faktycznie być mogło i zaczynasz to rozumieć, kiedy gorzej po prostu już jest. To jak zsuwanie się po równi pochyłej – nie widzisz końca, a nie masz w sobie dość siły, żeby pełznąć mozolnie pod górę. Boisz się zawrócić – nie pamiętasz już, jak daleko jest do poziomu morza i przesuwasz bezwiednie nogi pod kładce prowadzącej w dół, bo tak jest w jakimś sensie łatwiej. A może nie tyle nawet łatwiej – to po prostu wszystko, na co Cię stać.
Ostatecznie przecież tak jest bezpieczniej, niż spaść z wysoka, a gdzieś tam na dole musi być przecież jakiś kres tego wszystkiego, twardy grunt pod nogami, od którego możesz się odbić. Na razie jednak co chwilę wydaje Ci się, że to już, że właśnie doszedłeś do jądra ciemności i że odtąd nigdy nie będzie już gorzej, bo przecież to niemożliwe, żeby było. Powtarzasz to sobie średnio raz w miesiącu. Za każdym razem przesuwasz granicę. Schodzisz w dół.
Myśleliśmy, że sięgnęliśmy dna. Po chwili jednak dało się słyszeć dyskretne pukanie od spodu.