Homar po rosyjsku: T-Mobile Nowe Horyzonty 2015 cz.1
Od 4 już dni bawię na 15. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty. „Bawię” jest tu naprawdę adekwatnym określeniem, bo do kina udało mi się dotrzeć dopiero drugiego dnia, a póki co najbardziej intensywnym doświadczeniem było spożywanie ośmiornicy i kozackie drinki na Absolucie. Nie to, żeby filmy były złe, bo są jak zwykle świetne – po prostu okazało się, że T-Mobile, z którym współpracuję podczas festiwalu, potrafi nie tylko dobrze ogarniać social media (polecam Twittera, #tenPiotrekzTMobile i reszta ekipy robią tam świetną robotę), ale też bardzo dobrze wychodzi im zagłaskiwanie ludzi na amen. Czuję się zagłaskana. Dawno nie czułam się tak pełna pysznych rzeczy.
Ale ostateczne nie przyjechaliśmy tu z Paulo na steki. Chociaż przez nasze talerze przewinęło się wiele zwierząt, które bardzo ciepło wspominamy, jesteśmy gotowi poświęcić jeden czy drugi posiłek, żeby zobaczyć dobry film czy posłuchać koncertu. W efekcie więc, chociaż bankiet na dachu hotelu Monopol, owocki do śniadania w hotelu oraz klima w pokoju robią mi dobrze (pewnie nie zapnę dżinsów, wyjeżdżając, ale YOLO), staram się jak najczęściej lądować na sali kinowej.
Mam taką zasadę, że nie naciskam na siebie przesadnie. Podczas Nowych Horyzontów można teoretycznie obejrzeć 50 filmów, z tego co pamiętam. Teoretycznie. W praktyce nie znam nikogo, kto tak robi, bo niektóre seanse gwarantują tak potężne emocje, że po prostu trzeba to rozchodzić, walnąć w międzyczasie drina albo przynajmniej zapalić. Przy odrobinie szczęścia prawie codziennie można przeżyć katharsis w cenie karnetu. Staram się więc nie planować więcej niż 3 seansów dziennie, żeby pomiędzy nimi odpocząć, a przy okazji wyspać się i być w miarę przyzwoitej formie. Zwłaszcza, że wieczorami trzeba trzymać fason w klubie festiwalowym w Arsenale, a religia zabrania mi wstawać na urlopie przed godziną 9 rano.
Póki co, udało mi się obejrzeć dopiero 7 filmów – pierwszy weekend to zawsze ten najbardziej intenstywny: oprócz projekcji są jeszcze imprezy towarzyszące, dawno nie widziani znajomi, nowe miejsce, które trzeba oznaczyć swoim zapachem. Zastanawiałam się przez chwilę, w jakiej formie podać Wam te wszystkie wrażenia, jak się nimi podzielić. Stwierdziłam ostatecznie, że na wnikliwe recenzje pozostawię sobie na koniec: ostatecznie do napisania ich potrzebuję trochę ciszy i spokoju, a o te dwa trudno, kiedy Paulo brzęczy mi nad uchem i mówi, że będziemy jakieś video montować. Na start zatem – moje osobiste filmy otwarcia. Te, na które bardzo czekałam i które – chociaż nie rzuciły mnie na kolana – dały powód do rozważań. Ciąg dalszy – już wkrótce!
Przy okazji możecie zajrzeć na mojego Twittera i Instagrama – znajdziecie tam relację live z festiwalu, łącznie z fragmentem koncertu boskiej Yasmine Hamdan na Periscope (o ile to się da jeszcze odtworzyć, bo za cholerę nie wiem, jak Periscope działa).
1. Anioły rewolucji (Angely revoljutsii, reż. Aleksey Fedorchenko, 2014) – 8/10
Zakochałam się w stylu Fedorchenki po „Niebiańskich żonach łąkowych Maryjczyków”. Piękne zdjęcia, etnograficzne zacięcie, niesamowita kompozycja – zarówno pojedynczych kadrów jak i całego filmu, a do tego wznioslość przemieszana z ludową rubasznością, absurdalny humor i niesmowita lekkość w prowadzeniu narracji: tego po prostu nie dało się nie pokochać. „Anioły” nie mają już tej samej magii, ale wciąż wypadają dobrze. We wdzięcznej, plastycznej i przerysowanej formie nawet sowiecka Rosja i związana z nią propaganda nie brzmią tak strasznie: gdybym miała do czegoś porównać twórczość Fedorchenki, byłyby to (pod względem formalnym) filmy Wesa Andersona. Tyle tylko, że Fedorchenko robi to w stylu, który bardziej do mnie trafia: kadry są jeszcze bardziej symetryczne, symbolika jest wyrazista i sugestywna, a do wszystkiego dochodzi zręczne operowanie metaforą i sięganie po folklor, zabobon, magię i związek człowieka z półdemoniczną, tajemniczą naturą.
Dla fanów kina formalnego jest to pozycja obowiązkowa. Spodoba Wam się, jeśli lubicie kino nastawione na bajerowanie widza obrazem. Ja tam lubię dawać się uwodzić.
2. Amy (reż. Asif Kapadia, 2015) – 7/10
Na ten film czekały tysiące fanów. Ja może trochę mniej, bo średnio interesuje mnie życie osobiste moich ulubionych muzyków i aktorów, a biografie nigdy nie pociągały mnie ani w formie literackiej ani na wielkim ekranie. Dla Amy Winehouse zrobiłam jednak wyjątek, głównie dlatego, że o samym obrazie sporo się ostatnio mówi i to raczej w superlatywach.
Jest dobrze. „Amy” to solidne rzemiosło, sprawnie opowiedziany dokument o dramatycznym i stanowczo zbyt krótkim życiu artystki. Kapadia prowadzi narrację z wdziękiem, nawet kiedy za pomocą złowieszczych i mrocznych melodii manipuluje widzem, narzucając mu określony odbiór. Momentami tylko jest nieco zbyt tendencyjny. Być może to kwestia samego życiorysu Amy – chociaż bez wątpienia jest to historia tragiczna, to przecież takich w muzyce było całe mnóstwo, a Winehouse jest po prostu kolejnym członkiem sławnego klubu 27, do którego tak bardzo bała się dołączyć. Winni są, oczywiście, mężczyźni: ojciec Mitchell oraz były mąż Blake Fielder-Civil. Jeden zostawił córkę, odchodząc do innej kobiety, drugi wciągnął w twarde dragi i toksyczny związek: Kapadia nie rzuca bezpośrednich oskarżeń, ale nie ukrywa również swoich sympatii. W efekcie „Amy” niebezpiecznie ociera się momentami o kolejną opowieść o zdolnej, ale kruchej dziewczynie, którą zniszczył zły świat show biznesu i bezwzględni ludzie. Tyle tylko, że to już wszystko było.
3. The Lobster (reż. Giorgos Lanthimos, 2015) – 7/10
Największym minusem „Homara” jest to, że nie jest „Kłem”: jego genialny poprzednik był błyskotliwą satyrą i wysuwał poważne zarzuty wobec sytuacji gospodarczej i społecznej współczesnej Grecji. To właśnie dlatego zwróciłam uwagę na grecką Nową Falę, zachwycilam się i zaczęłam sięgać po kolejne tytuły. Metafora w „Homarze” jest niestety pisana łopatą. Czy Lanthimos zrezygnował z greki, żeby całość uczynić bardziej przystępną dla amerykańskiego widza? Gwiazdorska obsada (Farrell, Weisz, Seydoux, Reilly) sprawia, że obok filmu trudno przejść obojętnie, ale chociaż całość ładnie wygląda na plakatach i trailerze, to nie ulega wątpliwości, że „Kieł”, który tego wszystkiego nie miał, wygrywał właśnie surowością i obcością. Nieznany, w zasadzie dość egzotyczny dla anglojęzycznego świata język umacnial wrażenie oddalenia, podkreślał stan absolutnej izolacji: być może Lanthimos dokonał w „Homarze” kroku świadomego, aby dać do zrozumienia, że tym razem rzecz dotyczy społeczeństwa jako takiego, a samotność, ostracyzm społeczny i rozpaczliwe poszukiwanie miłości nie są domeną jednej tylko kultury?
Groteska ma się tu dobrze. Chociaż nie da się nie zauważyć aspiracji reżysera do podboju światowej kinematografii, to plan ten wypełnia on metodycznie i z klasą. Konstrukcja „Homara” jest stabilna i nie rozpada się ani na moment, w lesie roi się od symboli, a głos spoza kadru usłużnie dopowiada detale. Dlaczego – to wyjaśni się na samym końcu. Ważne jest to, co kryje się pod ową imponującą scenografią: jak zwykle u Lanthimosa świetnie skomponowane kadry są przykrywką dla rozważań o rolach społecznych, postrzeganiu, użyteczności człowieka jako takiego, społecznym obowiązku. Ironia jest tu tym razem wielowarstwowa: samotność nie jest ucieczką przez przymusem życia w parze, ale zmianą jednego układu opresyjnego na drugi, tak jakby sama deklaracja wymuszała pewną presję i założenie kary za złamanie status quo. System odrzuca niepasujące elementy, wymusza korektę, ostatecznie przyjmuje ponownie na kochające łono. Bunt czy nie bunt, zdaje się mówić Lanthimos, wszyscy biegamy po tym samym kołowrotku.