Senna, tonąca we mgle fryzyjska wyspa, rozbitkowie z całej Europy spotykający się w barze u niewidomego Johannesa, zaginiony i uznany za zmarłego mąż i ojciec, zagadka, na drodze do rozwiązania której tropy mylą rozważania o naturze człowieka, o kulturze, nostalgiczne wspomnienia i codzienne konflikty: „Księżyc myśliwych” jest opowieścią magiczną. To jedna z tych książek, która – zamiast dawać gotowe odpowiedzi – uczy, jak stawiać właściwe pytania.
Katarzyna Krenz, polska poetka, powieściopisarka i tłumaczka, znana z takich tytułów jak „Królowa pszczół”, „Lekcja tańca” oraz „W ogrodzie Mirandy” wspólnie z debiutantką Julitą Bielak stworzyła powieść, która narodziła się w przestrzeni internetowej podczas wymiany setek wiadomości mailowych. Autorki podczas 2 lat pracy nad książką nie spotkały się i nie rozmawiały ze sobą, ograniczając kontakt do korespondencji. Wywarło to ogromny wpływ na strukturę „Księżyca”, balansującego między powieścią epistolarną, esejem, a po skandynawsku klimatycznym thrillerem, w którym napięcie narasta niespiesznie, wciągając bohaterów coraz głębiej w tajemnicę.
Lektura, po którą sięgnęłam bez sprecyzowanych oczekiwań, okazała się jedną z ciekawszych w kończącym się roku. Jeśli ominęliście ją na liście swoich czytelniczych planów, czym prędzej to nadróbcie – to idealna propozycja na nadchodzące święta, podczas których warto pozwolić sobie na chwilę refleksji i zadumy, niekoniecznie na tematy ze świętami związane.
Recenzję „Księżyca” opublikuję w nadchodzącym tygodniu, tymczasem zachęcam Was do przeczytania wywiadu z autorkami.
Autorem akwareli otwierającej ten wpis jest Jacek Krenz. Autorem zdjęć zamieszczonych w tekście jest Artur Próchnicki.
NA DWA GŁOSY
Od czego zaczęła się Pań znajomość i pomysł na napisanie wspólnie książki? Nota wydawcy głosi, że wcześniej nigdy się Panie nie spotkały, a Pani Julita była wówczas debiutantką. To wszystko składa się na dość ryzykowny model współpracy – co zatem było czynnikiem decydującym przy jej podjęciu?
Julita Bielak: Pomysłu na pisanie książki nie było, ułożył się z teatru, jaki stworzyłyśmy. Z nagromadzonych notatek, postaci, miejsc, towarzyszącej nam muzyki, przypadków.
My, kim jesteśmy? Ukryte za inicjałami swobodnie przekraczamy granice światów rzeczywistego i fikcyjnego. Mogłybyśmy na chwilę nadać sobie imiona, przymierzyć, jak kostium teatralny/…/ W życiu każdy z nas jest aktorem. W jakimś stopniu każdy z nas manipuluje rzeczywistością. [fragment powieści]
Maskowanie się lub upodabnianie do podłoża albo do innych zwierząt jest zjawiskiem niezmiernie rozpowszechnionym w przyrodzie. Nic nowego. W mimetyzmie zwierzęcym sam wygląd jest tylko jednym z czynników gry. Pomagają mu gesty, postawa, ruch, a nawet dźwięki, przyczyniające się do pogłębienia ułudy. A my? Farbujemy włosy na blond, na fioletowo, nakładamy na twarz makijaż, zakładamy garnitur, wiążemy krawat – kamuflujemy się. Z kamuflażu powstają pułapki na niedźwiedzie. Jak Indianin ubieramy się w wilczą skórę i poruszamy jak wilk, by zbliżyć się do stada bizonów. W jednym konkretnym celu – by przetrwać. By wygrać, by odegrać rolę na scenie życia. Z takich teatrów powstają książki, jeśli ktoś zechce zapisać stronice. Każdy z nas jest książką.
Katarzyna Krenz: Każda współpraca niesie ryzyko niezgody, wymaga wysiłku, by zgodę utrzymać. Tyle tylko, że my… wcale nie zamierzałyśmy współpracować, nie miałyśmy żadnego planu, a już na pewno nie taki, że napiszemy wspólnie książkę, którą potem wydamy. To był czysty przypadek, tak jak i cała nasza nie-znajomość. Z Julitą poznałyśmy się przelotnie, przed laty. Tak bywa, gdy mieszka się w tym samym mieście, że któregoś dnia ścieżki się przecinają, na uczelni czy na jakimś wernisażu. I czasem zawiązują się jakieś nici, ale częściej pozostają właśnie takie – przelotne. Wbrew pozorom, ta nasza nie-znajomość bardzo nam pomogła: pisząc, siłą rzeczy nie rozmawiałyśmy o sprawach prywatnych, o których nawzajem niewiele wiedziałyśmy, ale dzięki temu mogłyśmy się skupić na Rozmowie przez duże „R”, o którą jakże trudno we współczesnej globalnej wiosce. Bo porozumiewamy się na blogach, czytamy miliony informacji, łączymy w gigantyczne społeczności w sieci, ale w jakiś sposób „tu i teraz” każdy z nas pozostaje samotny. Korespondencja w układzie 1:1 to dość archaiczny pomysł, wymaga czasu i swoistej… wierności. Internet to ułatwia, a maile w miejsce papierowych listów całą procedurę przyśpieszają. Reszta była swego rodzaju mieszanką naszych literackich, filmowych i muzycznych fascynacji oraz tej jakiejś dziwnej i trudnej do wytłumaczenia namiętnej pasji, z jaką obie sięgamy po symboliczne pióro. Już pierwszy mail od Julity był takim sygnałem. Zaczynał się od słów: „Szanowna Pani Katarzyno, przeczytałam Pani ostatnią powieść…”, a zakończył cytatem z któregoś z moich wierszy. Była tam zapowiedź naszych przyszłych burzliwych dyskusji o sprawach najwyższej wagi: o sensie życia, które – pozbawione swoich wielo-wcieleń, lustrzanych odbić i odwiecznych reinkarnacji, jakie możemy odnaleźć jedynie obcując z dziełami sztuki – staje się ubogie, bo jednotorowe. Coś mnie w tym liście poruszyło, zrozumiałam, jakim darem jest możliwość spoglądania na kondycję ludzką i naszą indywidualną egzystencję przez jeden z magicznych pryzmatów Sztuki. Nie wiem, jak odpowiedziała Julita na to pytanie, ale nie zdziwiłabym się, gdyby odpowiedziała: „Właściwie nie potrafimy powiedzieć, dlaczego napisałyśmy „Księżyc”. Chyba sam się napisał. Myśmy po prostu rozmawiały”.
Jak pisze się książkę we dwójkę, pracując w dodatku na odległość? W „Księżycu” granica między dwoma stylami jest momentami zauważalna, innym razem wszystko stapia się w jednolitą całość. Poza wybranymi fragmentami trudno dostrzec, gdzie zmienia się autor. Czy może… nie zmienia się wcale? Jak wyglądał proces twórczy: czy kolejne fragmenty historii są Pań wspólnym dziełem, czy może raczej pisały Panie naprzemiennie, dopowiadając ciąg dalszy po sobie nawzajem?
KK: W literaturze czy szerzej w dziedzinie słowa pisanego – bo ta kwestia dotyczy nie tylko literatury sensu stricto, ale również sztuk teatralnych, scenariuszy filmowych czy prac naukowych – wspólne pisanie nie jest zjawiskiem nowym czy nieznanym. Jednak w naszym przypadku był to czynnik pod wieloma względami niesłychanie inspirujący. Przede wszystkim sprawiła to odległość – przez dwa lata pracy nad książką ani razu się nie spotkałyśmy, nie rozmawiałyśmy też przez telefon, cała „rozmowa” odbywała się drogą korespondencyjną (każda z nas napisała ponad 800 maili). Taka sytuacja wyzwala całkowicie odmienny tok myślenia, skłania do wymiany refleksji, które niewiele mają wspólnego z codziennością czy bieżącą sytuacją. Nie warto pisać do kogoś oddalonego o tysiące kilometrów o migrenie czy kapiącym kranie, bo nim wiadomość zostanie odebrana, jej jakość – z powodu tegoż oddalenia – ulegnie rozmaitym odkształceniom, straci na znaczeniu. Czy nie lepiej zatem porozmawiać o czymś mniej „normalnym” i przyziemnym, co nas interesuje i porusza na głębszym poziomie? O czym? Choćby o Bergmanie. Albo o morzu.
Pisząc w takim oddaleniu, znalazłyśmy się w idealnej sytuacji, o jakiej wielu pisarzy marzy, wyobrażając sobie „czytelnika ukrytego”. Myśmy wzajemnie zyskały takiego czytelnika: na tyle jawnego, że nieustannie się wtrącał i głośno komentował, raz chwalił, to znów oburzał się i namawiał do zmian, podsuwając swoje pomysły co do charakterystyki bohaterów czy rozwoju akcji, ale jednocześnie odległość sprawiała, że każda z nas miała poczucie pełnej wolności, a wręcz – tak typowej dla sytuacji pisania – samotności w zaciszu własnej pracowni
„Księżyc” nie dlatego rozpada się (lub nie) na dwa głosy (fabułę i listy), że kolejne fragmenty pisała Julita, a inne wyszły spod mojego pióra. To nie tak działało. Nasza korespondencja odbywała sie swobodnie, to była rozmowa bez założonego na wstępie porządku, przynajmniej na początku, dopóki „Księżyc” nami całkowicie nie zawładnął. Temat gonił temat, pomysłów miałyśmy tyle, że z wielu musiałyśmy ostatecznie zrezygnować. Ale myśmy przez długi czas w ogóle nie zdawały sobie sprawy, że piszemy książkę. Nie miałyśmy takiego zamiaru! To była pasjonująca gra umysłu, która przypominała rozwiązywanie krzyżówki dla czystej przyjemności intelektualnej. Język naszej powieści – dialogi, prowadzenie fabuły czy warstwa epistolarna, które ostatecznie zbudowały świat „Księżyca” – był również elementem tej gry. Dlatego trudno doszukać się fragmentów, które wyszły spod pióra mojego czy Julity: ponieważ my same często tego nie pamiętamy.
Vincent nie cierpiał, przeciwnie, wierzył, że w nocnej ciszy dzieje się więcej i ciekawiej. Może boleśniej, ale głębiej. Brak snu wyostrza zmysły. Ciosy zadane nocą trudniej się goją, wspomnienia mocniej ranią, dawno wypowiedziane słowa celniej trafiają w serce, bo żadne inne słowa ich nie zagłuszają. Starzy wrogowie, dawno pokonani, nawiedzają nas pod osłoną nocy, burząc z trudem odzyskany spokój. Czekanie, które za dnia potrafimy utrzymać w ryzach, nocą wymyka się spod kontroli i staje się nie do zniesienia, ponieważ kochamy wtedy pełniej i bardziej nienawidzimy. Ale nie ma w tym nic złego, tak powinno być. Po co mielibyśmy żyć, jeśli nie po to, aby dotrzeć do sedna naszych uczuć? To wymaga odwagi, a odwaga nie rodzi się w tłumie. W tłumie rodzi się pustka. [fragment powieści]
JB: „Księżyc” jest wynikiem mailowej rozmowy prowadzonej między Katarzyną a mną. Długiej rozmowy, podjętej po latach. Wtedy zdawkowej, towarzyskiej, a od momentu ukazania się pewnego wpisu na blogu, gdzie spotkałyśmy się w komentarzach – literacko-filmowo-muzycznej. Pisywałyśmy do siebie nocą, tak lepiej – ciszej, jedynie sporadyczny stukot tramwaju za oknem. Vargtimmen, druga w nocy, godzina wilka, trudne do określenia sylwetki zwierząt. Śnimy koszmary, budzimy się z trwogą. Niemożliwa do sprecyzowania odpowiedź, kto jest przyjacielem, kto wrogiem. Nikłe światło lampy zaciera kontury przedmiotów. Wiele stycznych prowadziło nas do siebie, chciałyśmy siebie słuchać i rozumieć. Przesiadywałyśmy w naszym małym niemym kinie o zbieżnych obrazach. Stałyśmy się dla siebie echem, odpowiedzią, partnerem do gry. Plansza rozłożona, czas na króla, wieżę i konia.
PÓŹNY DEBIUT I RĘCZNE STEROWANIE
Pani Katarzyno – pochodzi Pani z „piszącej” rodziny. Czy myśl o zostaniu pisarką dorastała razem z Panią, czy też pojawiła się nagle w pewnym momencie życia? Mogłoby się wydawać, że w takiej rodzinie będzie to wręcz oczywisty wybór ścieżki życiowej – jak powstał Pani pierwszy literacki tekst i kiedy?
KK: Rzeczywiście, pochodzę z artystycznej rodziny. Mój dziadek był malarzem, matka artystą grafikiem i tłumaczką poezji hiszpańskiej (nasze dzieci były przekonane, że Federico Garcia Lorca był ich wujkiem). Wszyscy stale coś pisali i wydawali: pamiętniki, podręczniki, dzienniki, reportaże. Ojciec, inżynier budowy okrętów i żeglarz-polarnik, napisał kilka książek o swoich wyprawach. Z kolei mąż i syn zajmują się malarstwem. W moim domu rodzinnym bywało wielu artystów, którzy nieraz do późnej nocy wiedli niekończące się dysputy o malarstwie, egzystencjalizmie, jazzie i filmowej nowej fali. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy postanowiłam, że zostanę tancerką klasyczną (którą ostatecznie, z powodów zdrowotnych, nie zostałam). Mimo pozorów artystycznej swobody i artystowskiej bohemy, przeszłam surową szkołę zarówno w domu, jak na sali baletowej i w teatrze, gdzie spędziłam całą młodość. Dość prędko dowiedziałam się, że bycie artystą to zobowiązanie i żmudna praca, a nie zwiewne marzenia, pozy i dolce far niente.
Książki… Książek było w naszym domu więcej niż jakichkolwiek innych przedmiotów, moja matka mawiała, że mieszkamy kątem u naszych książek. Nie pamiętam, kiedy zaczęłam pisać. Najpierw były wiersze. Podobało mi się, że słowa nabierają siły sprawczej, coś mi wyjaśniają, a jednocześnie pomagają ukryć się przed światem. Po studiach i okresie dziennikarskim przyszła kolej na pracę w wydawnictwach, przez 10 lat zajmowałam się również przekładami prozy, głównie angielskiej i amerykańskiej. To była dobra szkoła języka i stylu, mogę powiedzieć, że praktykowałam u najlepszych, tłumacząc takich prozaików jak Amos Oz, John Updike, Richard Russo. Ale na dobre zaczęłam pisać dopiero w Portugalii. To nie była tylko kwestia wolnego czasu, którego rzeczywiście miałam tam znacznie więcej, ale przede wszystkim uwolnionej od szumu codziennej rzeczywistości i własnego języka swoistej „otwartości na opowieść” – co zawsze lubiłam i co pobudzało moją wyobraźnię. Trochę tak jak u Karen Blixen, której przyjaciele podrzucali pierwsze zdanie, a ona bez namysłu podejmowała wątek i snuła dalej całą opowieść. W pisaniu to mnie najbardziej fascynuje: możliwość powołania do życia bytów i światów, które chwilę wcześniej jeszcze nie istniały. Czuję się wtedy jak w teatrze.
Pani Julito, „Księżyc” to Pani debiut. Jakie doświadczenia z pisaniem miała Pani przed rozpoczęciem pracy nad książką? Czy myśl o zostaniu pisarką towarzyszyła Pani od dawna, czy pojawiła się nieoczekiwanie? Jakie są Pani dalsze plany literackie?
JB: W filmie Bergmana „Sceny z życia małżeńskiego” Marianne czyta Johanowi z zeszytu (grubego, w czarnych plastikowych okładkach): „Odkąd tylko pamiętam, zawsze byłam posłuszna, zgodna, niemalże pokorna. Kiedy patrzę wstecz, przypominam sobie, że jako mała dziewczynka, miałam kilka gwałtownych wybuchów, kiedy z całą mocą podkreślałam swoją osobowość. Ale pamiętam również, że matka z przykładną surowością karała wszelkie takie odstępstwa od konwencji. Całe moje wychowanie, i moich sióstr, sprowadzało się do tego, żebyśmy były przyjemne. Z czasem odkryłam, że jeśli zachowałam w tajemnicy swoje prawdziwe myśli, natomiast potakiwałam i byłam przewidująca, to takie zachowanie było premiowane. Ojciec chciał, żebym została prawnikiem, jak on. Dałam kiedyś do zrozumienia, że najchętniej zostałabym aktorką. Lub, że chciałabym zajmować się teatrem. Pamiętam, że mnie wyśmiano”.
Notowała sny, wspomnienia, refleksje…
Słowa Mistrza przewyższają wszystko to, co chciałabym powiedzieć. Oddają moją drogę, nakreśloną przez życie. Zadebiutowałam; późny to debiut czy – spóźniony? Dokąd wiodą, stawiane po sześćdziesiątce, pierwsze kroki? Nie wiem, nie mam potrzeby mówienia wprost. Powrotu nie ma, ścieżka zarosła. Czekam na styczną literackich obrazów i moich, przeżywanych zza kulis, dni.
Jest taki wiersz Morrisa Bishopa „Strofy ułożone w piątym rzędzie pośrodku”, znam go z przekładu Stanisława Barańczaka. Nie bawiąc się w metaforyczne odniesienia, zdecydowanie przypominam prelegenta z trzeciej strofy:
„/…/
Który nie mogąc w ryzy ująć
Chaosu kartek, już w połowie
Odczytu grzmi: Rrrrrrreasumując…”
Pani Katarzyno: pomijając kwestię formy i pracy w duecie, czym różniła się dla Pani praca nad „Księżycem” od pisania poprzednich książek? „Księżyc” różni się od Pani poprzednich powieści. Czy jest dla Pani przez to wyjątkowy, ważniejszy? Czy może wyznaczyć dalszy kierunek dla Pani pisarstwa?
KK: Pisanie odbieram trochę tak jak podróż: z każdej książki, wiersza czy przekładu „wracam” zawsze z poczuciem, że to doświadczenie mnie zmieniło, poszerzyło moje widzenie świata, czegoś nauczyło. „Księżyc” nie był pierwszą próbą pisania dialogicznego, już wcześniej pisywałam rozmaite teksty z innymi autorami, ale niewątpliwie był najciekawszym eksperymentem, i to pod każdym względem, nie tylko objętości i czasu trwania całego procesu. Pisanie tak dalece wspólnej książki – bez rozdzielania na części czy wskazywania, co która z nas napisała – kazało mi zapomnieć o własnej optyce, a przynajmniej tę optykę na jakiś czas poszerzyć o spojrzenie równoległe, jakie proponowała Julita. Nie był to prosty rachunek matematyczny. Jednoczesne widzenie każdej sceny oczyma dwóch autorek zakładało dwie możliwości: albo mogłyśmy zdecydować, że owa dwoistość pozostanie widoczna, albo że będzie współgrać, jak w akustyce, „alikwotowo”, zacierając wyjściowy dwugłos, tak by obraz zyskał poszerzone brzmienie w ramach wspólnej skali. Co ciekawe, myśmy tego modelu nie ustaliły a priori, by następnie się go trzymać, tylko za każdym razem podejmowałyśmy odrębną decyzję: teraz zagramy razem, a teraz rozdzielimy głosy, zawsze dla dobra tekstu. Zapominając o sobie. Nie chodziło tu o ręczne sterowanie, tylko o zachowanie pewnej energii, jaką daje jedynie twórcza swoboda i prawo wyboru. Była to gra nie do końca synchroniczna, gdyby tak było, pewnie szybko byśmy się znużyły, przytakiwanie w sztuce nie jest dobrym doradcą. Najciekawsze było… czekanie na to, jak Julita zareaguje, co wymyśli, którędy pójdzie. Czy tak, jak ja to zaplanowałam, a może całkowicie odmienną ścieżką, o której wcześniej nie pomyślałam? To czekanie należało do reguł gry, dodawało dynamiki pisaniu, często nas same zaskakiwało. Uczyło zachowania dystansu wobec własnych pomysłów i akceptacji dla pomysłów drugiej strony. I nawet jeśli „Księżyc” nie wyznaczy, jak Pani to ujęła, dalszego kierunku mojego pisania, bo tego jeszcze nie wiem, to na pewno okazał się nieocenionym ćwiczeniem z „pisania ze słuchu”, rozpiętym gdzieś pomiędzy żywiołem „słyszenia głosów” a umiejętnością słuchania.
WYSPA I JEJ METAFORA
Dlaczego wyspa Sylt? Jakie doświadczenia, wrażenia czy też wspomnienia zadecydowały o umieszczeniu akcji akurat tam?
KK: Odpowiedź może zdziwi, ale będzie prosta: bo z perspektywy 40-stopniowych upałów w Lizbonie, archipelag fryzyjskich wysepek na Morzu Północnym kojarzył się z przyjemnym chłodem. Z jasnością umysłu. Z pożądanym zachmurzeniem (zwłaszcza jesiennym), które pozwoliłoby nareszcie odpocząć oczom, zmęczonym białym żarem i nieskazitelnym błękitem nieba. Tak brzmiała moja odpowiedź na pytanie, które w pewnym momencie zadała również Julita. A dlaczego wyspa? Może dlatego, że wyspa to miejsce nasycone mitem, symboliką i magią? Metaforyczne! A może z powodu dobrze nam wszystkim znanej tęsknoty za miejscem, do którego chcielibyśmy uciec, żeby się ukryć-zaszyć-zniknąć, by pewne sprawy spokojnie przemyśleć? Wyspa ma w sobie coś z domu, zamyka, chroni, ale i odgradza. By się z niej wydostać, musimy przepłynąć morze. To mocny obraz, samo życie.
A potem stało się tak, jak zwykle się dzieje, gdy trafimy w miejsce wcześniej obce, bo nieznane: zaczynamy je poznawać. I okazuje się, że zarówno samo miejsce, jak i losy jego mieszkańców tworzą sieć złożoną i kompletną. Wnikamy w dramatyczne sploty historii, natykamy się na sekrety i tajemnice, a nawet zbrodnie, o których sami mieszkańcy nie lubią mówić, ale uwielbiają plotkować. Powoli dostosowujemy ubrania do miejscowego klimatu, kupujemy szaliki i parasole albo słomkowe kapelusze i kolejny kostium kąpielowy. Otwieramy się na doznania, poznajemy nowe smaki i lokalne zwyczaje. Mnie to jakoś zawsze fascynowało: jak to się dzieje? Kiedy nas to ogarnia? W jaki sposób garść pobieżnych wiadomości, jak nazwa na mapie, położenie geograficzne, średnia rocznych opadów, informacje z przewodnika czy ceny biletów na środki lokomocji – uruchamia cały ten mechanizm wrastania? Co pozwala nam przeniknąć do wnętrza takiego z pozoru zamkniętego mikrokosmosu? Spędziłam 9 lat w Portugalii, to, o czym mówię, składało się na nasze codzienne doświadczenie. Wyspa Sylt była kolejnym takim punktem na mapie. Dziś jest „moją wyspą”. Początkowo namawiałyśmy się nawet z Julitą, że musimy tam koniecznie pojechać-popłynąć-polecieć, bo tego wymaga solidne podejście do warsztatu pisarskiego. Teraz jednak nie jestem już tego taka pewna. Bo co będzie, jeśli się okaże, że nie odnajdę tam nastroju tej wyspy, którą stworzyłyśmy w wyobraźni? Co poczuję, gdy w uliczkach Westerlandu nie spotkam Johannesa i Vincenta, Rose i pani Bellitz, tylko samych obcych ludzi?
JB: Nasze postaci nie istnieją, nie spotka Pani Igora w Mareil-Marly. Sylt – tak, ale że nigdy tam nie byłyśmy, wyspa opisana jest z pamięci. Tak, z pamięci, w którą zapadła „Matnia” Romana Polańskiego, tęsknota za mgłą, miłość do morza, słony posmak w ustach, niechęć do upału, drinku z parasolką, olejku do opalania, hamaku i nudy pod palmą. Przeciwstawienie dźwięków starego przeboju Kaomy i Cul-de-sac Krzysztofa Komedy. Prawda, jakie to proste? Z wielkim prawdopodobieństwem nasz Sylt nie istnieje.
Przestrzeń, miasteczko, które pojawia się w „Księżycu” jest nie mniej ważne dla fabuły niż losy bohaterów. Trudno powiedzieć, że stanowi dla nich jedynie tło, można stwierdzić nawet, że mocno wpływa na decyzje, które podejmują, na ich nastroje, na zachowanie. Czy można powiedzieć, że wyspa jest jednym z bohaterów „Księżyca”?
KK: Pisząc, zwykle skupiamy się na postaciach: chcemy, by czytelnik naszego bohatera pokochał, zrozumiał, zechciał się z nim utożsamić. Albo – jeśli jest to tzw. Zły – żeby go osądził moralnie, na własny użytek wyznaczając granice między prawem i bezprawiem. Powszechnie sądzimy, że w sztuce to bohaterowie na przykładzie swoich czynów i losów budują opowieść, odsłaniają sens życia, odkrywają tajemnicę, torując ścieżki dla nowych myśli i wyobrażeń. Ale wyobraźmy sobie, co by się stało, gdybyśmy tę samą fabułę opowiedzieli wielokrotnie, lokując ją w kilku różnych miejscach, powiedzmy: w wielkim mieście albo gdzieś na prowincji, w górach albo nad morzem, gdzieś na końcu świata. Albo – na wyspie. Trochę jak w „Kwartecie aleksandryjskim”, tyle że punktem odniesienia byłyby miejsca, a nie jak u Durrella postaci, które kolejno przedstawiają swoje wersje tych samych wydarzeń. To ciekawe pytanie: jak bardzo miejsce nas zmienia, jak wpływa na nasze losy? I – co by było, gdyby wszystko wydarzyło się nie tutaj, tylko całkiem gdziej indziej
Z wyspą w „Księżycu” było jeszcze inaczej. Od początku jawiła nam się jako miejsce wyjątkowe – umocowana w rzeczywistej przestrzeni, była zarazem wyspą ze snu, swoistym „tu i teraz” dla naszej wyobraźni. Przystanią dla uciekinierów takich, jak Vincent, Rose czy Johannes, którzy przybyli na nią nie tyle z innych światów, co z dawnego życia. To ważne rozróżnienie: najtrudniej jest uciec od siebie, jeśli nie dokonamy zmiany w sobie, nowe miejsce niewiele zmieni. I tu dochodzimy do sedna: to samo dotyczy również samej wyspy, która istnieje naprawdę, ale z czasem stała się inna od tej prawdziwej, poprzez dopisanie jej innej historii. Tak jakby i sama wyspa – dzięki wprowadzeniu jej na scenę „Księżyca” – zaczęła wieść nowe życie.
JB: Motyw małego miasteczka towarzyszy mi nieodmiennie. Piszę o nim na blogu W Altanie, u Ewy Marii Slaskiej na Wordpressie.
Na niewielkiej przestrzeni ludzie wydają się sobie bliżsi, przyjaźni. Wydają. Inaczej, tragicznie czy wręcz groteskowo, mówią o tym „Matnia” i „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Pozornie łatwiej o interakcję, choć wszędzie toczy się ta sama gra, której celem jest zdominowanie przeciwnika, a przebieg doprowadzony do absurdu.
Komuś wyspa kojarzy się z samotnością, wyobcowaniem, brakiem zrozumienia, oddaleniem, więzieniem. Ingmar Bergman tworzył na wyspie, wszystko zaczęło się od Fårö, od decyzji osiedlenia się w miejscu wymarzonym do szukania świętego spokoju, a przewrotnie przynoszącym nowe spojrzenie, niepokój twórczy, duchową odnowę.
Dla pewnej Magdaleny, zwyciężczyni konkursu z pytaniem o metaforyczną wyspę i „Księżycową” nagrodą, jest niczym innym, jak ucieczką, miejscem do zaszycia się. Tylko czy można uciec przed samym sobą, dokądkolwiek byśmy nie pojechali, zabieramy ze sobą siebie. Wyspa to jedno ze złudzeń. Raj jest wyspą. Piekło również.
Bo jak się mieszka na wyspie, to morze jest wszędzie.
Wyspa jest pretekstem, okazją do tego, by spojrzeć na bohaterów, losy, przypadki z pewnego dystansu. Za chwilę znów przybliżyć zoom.
Czy sama może być bohaterem, w jakiś sposób tak. Na pewno zna Pani biografię Tove Jansson autorstwa pani profesor Boel Westin: „zadziwiająco wiele osób snuje marzenia o wyspie”, pisze Tove w eseju On (Wyspa) z 1961. Wyspa równa się samotność i bliskość zarazem, otwartość i odizolowanie. To metafora wolności. Tove Jansson śniła o wyspie, o latarni morskiej, tej na Kummelskar.
Wyspa, tam spróbuję innego życia…
Dzisiaj wróciłam do domu z „Mężczyznami bez kobiet”, tak – Haruki Murakami. Niedzielę spędzę na zupełnie innej wyspie, już zaprosiłam na nią Jolantę Tubielewicz i „Historię Japonii”. Podobno w Niemczech zakwitły zimowe wiśnie, niebywałe.
Miejsce akcji jest rzeczywiste, podobnie jak inne miasta, w których przebywają bohaterowie „Księżyca”. Czy dom Evy, bar lub szpital mają swoje rzeczywiste odpowiedniki? Na ile wierny oryginałowi jest obraz wyspy przedstawiony w powieści? A może w całości jest literacką fikcją?
JB: Wystąpiłam przed szereg. Księżycowe domy, być może są, choć może nie stoją przy ulicach Westerlandu. Widzimy tylko to, co zauważamy. Potrafimy, mając oczy szeroko otwarte, odwrócić naszą świadomość od tego, co do nich dociera, znaleźć się myślą w całkiem innym krajobrazie niż ten, który się przed nami roztacza. Stajemy się w takich przypadkach ślepcami z wyboru. Jaki jest Pani Sylt, Magdaleno, jaka jest Pani wyspa – ta realna, i ta metaforyczna?
Dom zbudowano z kamienia. Zabity deskami i zarośnięty niemal po okap łupkowego dachu, stał w cichym zaułku na obrzeżach miasta. Na furtce wisiała kartka: „Na sprzedaż”. Smagany północnym wiatrem od morza, był zamknięty na cztery spusty i wiele wskazywało na to, że od lat nikt do niego nie wchodził. Dawni mieszkańcy opuścili go w widocznym pośpiechu: na ganku zauważył przewrócone krzesło, na oparciu drugiego jakaś tkanina z powodu wilgoci niemal straciła strukturę. Furtka była zamknięta na przerdzewiałą kłódkę, zamek poddał się pod naciskiem ręki. Płatki rdzy posypały się na ziemię. Brodząc po pas w rumiankach, komosie i dzikiej marchwi, Vincent obszedł dom dookoła. Przetarł rękawem zakurzoną szybę i zajrzał do kuchni. Jakby aktorzy opuścili plan filmowy w pośpiechu, nie kończąc tego, co zaczęli. Na podłodze pod stołem leżał jeden sabot, pranie wciąż suszyło się na sznurku nad piecem, zasnute pajęczynami talerze i kubki stały na kuchennym stole. Drewniana łyżka, nóż, zapomniana lalka. Co mogło się wydarzyć, że dziewczynka nie zdążyła zabrać lalki? Odsunął się gwałtownie od okna. Wewnętrzny głos zarządził natychmiastowy odwrót, a on posłuchał go wyjątkowo potulnie. Lepiej nie dotykać miejsc, które tyle pamiętają, pomyślał. Nawet jeśli są to cudze domy. [fragment powieści]
KK: Wspomniałam już o tym wcześniej: wiedzione poczuciem obowiązku, podeszłyśmy do tematu bardzo poważnie. Przestudiować odnośne mapy, kompendia i opracowania, rozkłady jazdy i połączenia lotnicze. Zweryfikować fakty i statystyki, dowiedzieć się jak najwięcej! Historia, geografia, ukształtowanie terenu i dna morskiego, turystyka, prądy morskie i klimat, flora i fauna. Róża westerlandzka została eksperymentalnie zasadzona w naszym ogrodzie (pięknie zakwitła), garstkę bisioru jeszcze w Portugalii zebrałam własnoręcznie z dwóch kilogramów muszli omułków jadalnych (Mytilus edulis), potem długo moczyłam w soku z cytryny i bieliłam na słońcu, zgodnie z instrukcjami znakomitej znawczyni tematu ze Szwajcarii, z którą w trakcie pisania nawiązałyśmy kontakt. Poznałyśmy też z Julitą smak herbaty fryzyjskiej, którą (koniecznie) należy posłodzić, mieszając skrystalizowanym cukrem oblepionym na długim patyczku. Brzmi to może dość zasadniczo, ale w praktyce było pasjonującym zajęciem, lokującym się gdzieś na pograniczu pracy dziennikarza śledczego i prywatnego detektywa.
Natomiast domy, podobnie jak nasi bohaterowie, to czysta fikcja, naturalnie oprócz postaci historycznych, bo i takie w „Księżycu” się pojawiają, podobnie jak np. dworzec kolejowy czy klinika w Westerlandzie, które rzeczywiście można znaleźć tam, gdzie je umiejscowiłyśmy. Pozostałe miejsca? Licentia poetica, swodoba, na jaką pozwalają autorowi reguły fikcji literackiej. Chociaż… nadal w granicach pewnej rozsądnej wiedzy o świecie, bo przecież trudno sobie wyobrazić w tamtejszym klimacie dom zbudowany w stylu hiszpańskim czy greckim. Ale pomyślmy o tym inaczej: przecież Eva Waltzer nie mogłaby mieszkać w innym domu, prawda? A dom Vincenta? Wystarczy podsłuchać, co myślał on o życiu i kwestiach materialnych, byśmy stwierdzili, że dom, który kupił (i nigdy nic w nim nie zmienił ani nie wyremontował) jest doskonale spójny z jego osobowością. Przynajmniej nam się tak wydawało. No i jest jeszcze bar Johannesa. Każdy żeglarz i marynarz, każdy podróżnik czy pasażer statku albo promu zna takie bary, istnieją we wszystkich portach świata. Ledwie zejdziemy na ląd, trafimy tam od razu. To specyficzne miejsca, rozpoznawalne, z charakterem, miejsca, gdzie można spotkać starych znajomych bez umawiania się, zostawić dla kogoś przesyłkę lub wiadomość i wypić piwo na kredyt. Mamy nadzieję, że bar Johannesa spełnia wszystkie te warunki.
STRONA W SPORZE
Celowo nie pytam Pań o fabułę i zagadki zawarte w „Księżycu”, żeby nie zdradzić zbyt wiele czytelnikom. Chciałabym jednak zadać pytanie o bohaterów: każda z osób pojawiających się w książce ma własną historię, często przedstawioną w rozbudowany sposób. Mnie najbardziej zaintrygowali Vincent i Johannes. Czy któraś z tych postaci była dla Pań w jakiś sposób ulubioną, ważniejszą, czy któraś historia budziła więcej emocji niż inne?
KK:No cóż, jak widać z Pani pytania, tego nie dało się ukryć! Oczywiście, miałyśmy swoich ulubieńców, a Vincent i Johannes niewątpliwie do nich należeli. Nie tylko dlatego, że prowadząc ich poprzez kolejne rozmowy, spotkania i wydarzenia, przywiązałyśmy się, przyzwyczaiły do ich obecności. Równie bliskie były nam ich poszukiwania i wątpliwości. Może to jest tak, że nie znajdując odpowiedzi na pewne zasadnicze pytania, łatwiej nam się z nimi uporać dzięki takiej projekcji na losy kogoś innego? Może wówczas wyraźniej widać, jakie były przyczyny i jakie mogą być skutki określonych wyborów życiowych? Tu nie chodzi o to, że Vincent czy Johannes przeżywali takie same rozterki duchowe jak ja, to byłoby zbyt proste. Mnie raczej chodzi o pewien wspólny mianownik takich poszukiwań. O podobne, że posłużę się sformułowaniem Dąbrowskiej, „przygody człowieka myślącego”. Dawniej pisarze byli, sama nie wiem, bardziej pewni siebie? Pisząc powieści czy opowiadania, przedstawiali własne koncepcje świata, jakby mówili: oto tak jest, taki jest porządek rzeczy. Współczesna literatura nic już nie stwierdza ani nie podpowiada, nie daje żadnych rozwiązań. Przypomina raczej zbiór pytań-bez-odpowiedzi, przede wszystkim dlatego, że świat zmienia się w tak zawrotnym tempie, iż nie znajdujemy już punktów stałych, a wszelkie definicje dewaluują się szybciej niż pieniądze, przemijają szybciej niż mody.
JB: Jeśli teraz, po północy, będę dużo mowiła o Vincencie, Pani Magdaleno, znowu pojawi się we śnie. Bo ze snu przyszedł. Z uroku smutku urastającego do miana wyższej godności. Z akceptacji smutnej inteligencji u mężczyzny. Z afirmacji, jeśli wiem, co mówię.
W stulecie urodzin Jeremiego Przybory i mojego szacunku do niezapomnianego twórcy, wręcz uwielbienia, obie postaci nałożą się, a tego mogę nie przeżyć.
Mam na półce, znam na pamięć teksty kabaretów Mistrza, a także inne Jego książki: „Dziecko szczęścia”, „Ciociu, przestrasz wujka” i, jak Jeremi Przybora maluje słowem, tak Vincent szkicami, obrazami, wnikliwą obserwacją. Czasem milczeniem. Powściągliwie, niejednoznacznie, celnie, z nutą ironii, żeby nie powiedzieć lekkiego szyderstwa. A Johannes, uosobienie czegoś utraconego – czasu, ludzkich relacji, nadziei, iluzji, a jednocześnie skupiający ludzi wokół siebie, jak Pani myśli, Magdaleno, ma złudzenia, czy jest z nich, plasterek po plasterku, odarty?
Z „Maga” Johna Fowles’a wiem, że: „W życiu każdego człowieka istnieje punkt zwrotny. Jest to chwila, kiedy człowiek musi sam siebie zaakceptować. Już nie chodzi o to, jakim ma się stać. Chodzi o to, jaki jest i jaki pozostanie”.
Porównać Vincenta i Johannesa, ocenić ich historii, nie mogę, jestem stroną w sporze.
ROZMOWA Z BERGMANEM
Czytałam artykuły i wywiady, w których dziennikarze przywoływali w kontekście „Księżyca” skojarzenia z Bergmanem i Tarkowskim. Mnie forma, w jakiej prowadzona jest narracja, przypomina „Świat Zofii” Gaardera i „Bestię” Grødala: akcja przeplatana listami, rozważania na temat sztuki, kultury, filozofii, historii, pogłębiające portrety psychologiczne bohaterów i tajemnica, do której rozwiązania wydarzenia niespiesznie zmierzają – na ile świadoma i konsekwentna była taka właśnie literacka forma? Gdzie są źródła jej inspiracji?
KK: Pomysł włączenia listów pojawił się chyba przy okazji rozmowy o Bergmanowskim poszukiwaniu prawdy i o maskach, jakie wszyscy mniej lub bardziej świadomie w życiu nosimy. Przymierzanie masek-osobowości to fascynująca gra, skomplikowana psychologicznie i emocjonalnie. Wtedy dobrze jest, gdy na horyzoncie pojawią się jacyś „inni”, choćby byli oni tylko tworami naszej wyobraźni. Ci fikcyjni bohaterowie są dla nas swego rodzaju szansą na oderwanie się od siebie samego, na stanie się przez chwilę kimś innym, na co w życiu nie zawsze mamy czas czy odwagę. W tym sensie to nie my jesteśmy autorkami listów w „Księżycu”, lecz nasze bohaterki, dwie siostry ukryte pod inicjałami J. i B. Zaproponowane porównanie, jakże ciekawe i zaskakujące – ze „Światem Zofii” Gaardera i „Bestią” Grødala (może warto by tu jeszcze dodać „Podróż Teo” Catherine Clement, zaraz wyjaśnię dlaczego, mimo że to książka przeznaczona dla młodszego czytelnika, lecz podobnie pomyślana) – wskazuje, że nasze poszukiwania duchowych ścieżek i własnego „kształtu wewnętrznego” zawsze prędzej czy później zaprowadzą nas w rejony filozofii (Gaarder), psychologii (Grødal) i religii (Clement). Potrzebujemy wskazówek, poszukujemy Mistrzów i Przewodników, dlatego pytamy. I dlatego czytamy.
Z „Księżycem” było jednak trochę inaczej. Obie z Julitą należymy do pokolenia, które wiek formujący ma już dość dawno za sobą. I jeśli w naszej książce mimo to pada wiele pytań, wynika to z naszego przekonania, że na poszukiwania dróg duchowych i życiowych nigdy nie jest ani za wcześnie, ani zbyt późno. Może chciałyśmy się dowiedzieć, kim jesteśmy i jaki jest cel „tego wszystkiego”, jeśli o celu w ogóle możemy tu mówić? Ale równie możliwe jest, że chciałyśmy sobie odpowiedzieć na inne pytanie: skąd przychodzimy? Co stanowiło nasz punkt wyjścia w sensie kulturowym? I czy ówczesne tropy filozoficzne, artystyczne i duchowe okazały się na tyle ciekawe artystycznie i intelektualnie, że przetrwały próbę czasu?
JB: Kiężyc skrywa cień Ingmara Bergmana, mroczność filozofii jego filmów. Wystarczy z uwagą przeczytać „Scenariusze”, przestudiować zawarte w nich komentarze Mistrza, by zdać sobie sprawę, że każda z przeczytanych książek, a przynajmniej większość, stanowi tylko jedno z niezliczonych możliwych rozwiązań konstrukcji, funkcji, miary wszechrzeczy. Mogłabym wobec „Księżyca” zastosować jedną za znanych mi metod statystycznych, przeprowadzić analizę wariancji, korelacji, a nawet dyskryminacyjną. Wyniki nanieść na wykres kołowy. Albo rozpłaszczyć, jak preparat żaby, przypiąć do deseczki małymi gwoździkami, przyglądać się, przeprowadzić wiwisekcję. Tak, wiwisekcję, bo „Księżyc” jest żywym organizmem, cały czas się zmienia. Nawet poprzez przeprowadzany właśnie wywiad, bo staje się Pani, Pani Magdaleno, jego współtwórczynią, nakładając na okładkę swoistą – z pytań i odpowiedzi złożoną – obwolutę. Księżyc, jak i jego przemiany, fazy, jest mi bardzo bliski, nadal odczuwam je głęboko. Dlatego nie nałożę na opowieść Katarzyny i moją algorytmu „tak-nie”, przejdę raczej, jak przez poemat, heksametrem. Proszę spróbować, Pani Magdaleno, jak ładnie brzmi…
Warto zauważyć, że Bergman, Gaarder i Grødal to twórcy skandynawscy, germańscy. Akcja „Księżyca” rozgrywa się w Niemczech, ale fabułę spowija atmosfera typowa dla literatury nordyckiej. Czy sądzą Panie, że literatura danego kraju może mieć swój charakterystyczny język, rozpoznawalny klimat, określony rodzaj wrażliwości, albo nawet skłonność do określonej formy? Jak Panie sądzą – czyja twórczość wywarła największy wpływ na język i wrażliwość, którymi posługują się Panie podczas pisania?
KK: Rzeczywiście, skandynawska aura dość mocno przenika naszą fryzyjską wyspę. Myślę, że dzieje się tak nie tylko z powodu geografii – do granicy duńskiej jest tam dosłownie kilka kroków (czy raczej: ruchów wiosłem). Znam Skandynawię stosunkowo dobrze, byłam w Norwegii, Danii, kilkakrotnie dłuższy czas przebywałam w Szwecji, w tym na stypendium w domu pracy twórczej na Gotlandii, tej samej, gdzie Tarkowski nakręcił „Ofiarowanie”; wtedy też wybrałam się na sąsiednią wyspę Fårö, żeby „poczuć” bergmanowską przestrzeń. Z jakiegoś powodu krajobraz, paleta barwna i poetyka tamtego świata przemawiają do mnie mocniej niż np. Iberia. Ale jest jeszcze coś. Mnie do pisania potrzebny jest pierwiastek tęsknoty za jakimś odległym czasem i miejscem, za czymś, co bezpowrotnie minęło lub z jakiegoś powodu jest nieosiągalne. Nieuchwytne. Skandynawia jest przesycona podobną nostalgią. Nie wiem, czy dzieje się tak z powodu morza, długiej mrocznej zimy czy dlatego, że ludzie tam mieszkają oddaleni od siebie, ale ta nostalgia i ból samotności są wyjątkowo obecne.
Jesienią północna Fryzja tonie we mgle. Kontury się zacierają, brunatne liście są tak nasiąknięte wilgocią, że przestają szeleścić. Wilgoć wnika w mury domów, przenika do szpiku kości. A jeśli zdarzy się cieplejszy dzień, to noc będzie tym bardziej zamglona, a ranek wstanie w białych oparach. [fragment powieści]
Chyba nie potrafię odpowiedzieć na pytanie o książkę, która wywarła na mnie największy wpływ, ale Skandynawii na liście lektur zawsze było dużo: sagi islandzkie, „Krystyna, córka Lavransa”, „A lasy wiecznie śpiewają”, „Ptaki”, twórczość Laxnessa, „dorosłe” opowiadania Tove Jansson. Co ciekawe, jakoś nie dałam się uwieść ostatniej fascynacji skandynawskim kryminałem, ścieżki mniej uczęszczane wydają mi się bardziej mroczne niż najmroczniejsza zbrodnia sprzedana w milionach egzemplarzy.
JB: Nabrałam komiksowego spojrzenia poprzez dziesiątki obejrzanych filmów. Wychowywałam się przez jakiś czas u babci w Warszawie, miałam wtedy 5 czy 6 lat. Babcia, zagorzała kinomanka, chcąc sama obejrzeć film, zabierała mnie do kina. To były takie filmy jak np. Felliniego. Na niektóre panie bileterki nie chciały mnie wpuścić i wtedy czekałam w kasie. Tam nauczyłam się pisać i czytać. Stąd później miłość do kina pozostała, z tego powodu spoglądałam na świat kadrami i dialogami. Ukrywałam to, podejrzewając, że ze mną coś jest nie tak. Ludzie inaczej pojmują świat, przyjmują go takim, jakim jest, rzucają się w wir wydarzeń, a ja gdzieś zawsze z boku z włączonym obiektywem – rejestruję.
W naszej książce jak w kinie wyświetlają się filmy Ingmara Bergmana, wprowadzając w atmosferę skandynawskiej tajemnicy. Intryga książki chwilami przypomina ostateczną partię szachów z „Siódmej pieczęci”. Gdyby „Księżyc myśliwych” został sfilmowany, najbardziej przypominałby…
Jak widać, odpowiedź na pytanie, czyja twórczość wywarła na mnie największy wpływ, jest prosta: Bergman, tak, zdecydowanie Bergman!