Chociaż od ponad 24 godzin nie wyszłam z własnego domu, ludzie krzyczą do mnie ze wszystkich stron. Widzę ich deklaracje i obietnice składane samym sobie, chwytliwe nagłówki, pełne wiary we własną wytrwałość listy celów. Chociaż nie wierzę w ani jedno słowo, rozczula mnie to w pewnym sensie, bo lubię patrzeć, kiedy budzi się potrzeba samodoskonalenia, kiedy widzę, jak wiele mogłby dokonać człowiek, gdyby tylko rzucił rękawicę starym przyzwyczajeniom. Jak co roku, ma to w sobie pewną magię.
Zazwyczaj szczerze kibicuję, bo lubię się mylić, mimo że z tyłu głowy wybrzmiewa mi cicho, że ta potrzeba werbalizacji świadczy o tym, jak słabe są motywacje wymagające wzmocnień i podpartego pismem poczucia odpowiedzialności za swoje słowo. To trochę tak, jakby obietnicę składało się samemu sobie, ale jednak nie do końca, bo przecież w publicznym liście do świata. I chociaż nikt nie zostanie z tego nigdy rozliczony, to ta na głos złożona przysięga brzmi jakoś poważniej: ostatecznie do stracenia jest nie tylko założony cel, ale i wizerunek publiczny, a skrytości ducha wiemy dobrze, co ma dla nas większe znaczenie.
Są jeszcze ci, którym wydaje się, że są ponad to: z wysokości swojego stołka powiedzą Ci z wyższością, że to nie ma sensu, że przecież i tak Ci się nie uda. Nie omieszkają wyjaśnić, dlaczego. Zapominają zwykle dodać jednak, że sami mają mocno utajone pragnienie bycia lepszymi, z tą tylko różnicą, że nie od siebie samych, a od innych. Wiesz, mamy XXI wiek i tak łatwo być cool w dzisiejszych czasach: weź korki z ironii, opanuj podstawy cynizmu, reaguj szybkim sarkazmem w social mediach, zostań kolekcjonerem fejmu: to taki współczesny odpowiednik szacunku na dzielni, mokrego snu wielu.
Od lat nie postanawiam niczego, kiedy zmieniają się cyfry. Chociaż lubię zamknięcia etapów i otwieranie kolejnych, nie przywiązuję specjalnej wagi do znaków: może właśnie dlatego celebruję momenty, a nie daty, urodziny obchodzę, gdy jestem w urodzinowym nastroju, nie oglądając się na dni tygodnia i miesiące. Nie czekam na okazje. Tworzę okazje.
Nie chcę postanawiać, że od dzisiaj, że od jutra, że od poniedziałku. Tegoroczne plany wdrażam od miesięcy, w oczekiwaniu na długofalowe efekty czekam cierpliwie, pozwalam sobie na chwile słabości. Nie chcę wygrywać ze sobą i pokonywać siebie, bo źle czuję się z perspektywą kar i rozczarowań, nie lubię poczucia winy i skoro nie pozwalam wywierać na siebie presji, to nie wywieram jej również i ja sama.
Jeśli po drodze potknę się i zrezygnuję, zrobię to bez żalu, ze świadomością, że dałam z siebie tyle, ile mogłam w danym momencie i oddać więcej – znaczyłoby zaryzykować zbyt wiele. Zmienię kurs bez żalu, po raz kolejny zweryfikuję plany, wciąż będę budzić się i zasypiać ze świadomością, że są rzeczy ważniejsze.
Ostatecznie nie chcę przecież wiele, iść swobodnie przed siebie i mieć grunt pod nogami, spać głęboko i budzić się w miejscu bezpiecznym, być w domu, móc pozwolić sobie na spokój. Przetrwać tylko, wytrzymać.