Doskwiera mi ostatnio brak spójnych myśli. Wmawiam sobie, że to minie, ale przecież nie mija: dni rozpadają się na strumienie informacji, które – mam wrażenie – niosą coraz więcej martwych ryb i jakaś brudna jest ta woda, jakaś mętna i obrzydzenie mnie bierze codziennie z rana, podchodzi do gardła, pali przełyk. Z jednej strony chciałoby się krzyczeć głośno, z drugiej – już nawet krzyczeć się nie chce i macham ręką, stawiam na oportunizm, tak mi dopomóż, Boże, tak mi daj.
Nie wiem, co zaszło i właściwie – kiedy, ale ludzie cytują samych siebie i oprawiają się w ramki: sława to już za mało, chcemy wystawiać sobie pomniki, skrupulatnie żyjemy tak, jak mieliśmy w planach. Rzeczy małe rosną w oczach i ćmi się coraz mocniej od gwiazd, nie ma już perspektyw, został tylko pierwszy plan, ten najbliższy ciału. Może właśnie dlatego znowu myślę o Leibnizu, że miał jednak pomysł na życie i tak dużo racji, kiedy pozamykał ludzi w bańkach i kazał być w oderwaniu, poza kontekstem, nie rozumieć tak naprawdę niczego leżącego dalej niż na wyciągnięcie ręki. Tyle lat już szukam i nie znajduję lepszego opisu – sens życia spoczywa przewrotnie w pokoju na dnie paczki herbatników.
Rozsądek mówi mi, żeby nie opowiadać się po stronach, być stoikiem, zachować spokój i przede wszystkim sobie patrzeć na ręce. Trochę wstyd mi za to, w czym biorę udział: nie wierzę w to, co słyszę i nie wierzę tym bardziej, że to moje własne słowa, popadam w ton, toń grząską, brodzę bez celu, wybieram zły zwrot i nawet kierunek wektora – codziennie, kurwa, od nowa. Słyszę, że jest bene, molto bene, ale nie czuję się przekonana; żałuję coraz bardziej, że zarzuciłam klawisze, bo jakoś piękniej byłoby robić hałas bez słów, nawet gdy nie ma już szans na a tempo. O ile wygodniej było się nie bać i śmiać się z konsekwencji, o ile łatwiej – mieć odwagę, o ile trudniej jest być tchórzem.
Rozkaz być wolnym wiąże podwójnie*; trapi mnie mocno nieuchronność rzeczy.
*Kim Stanley Robinson – „2312”; spacer kwantowy