Szorty kulturalne vol. 28: nadrabianie PKO OFF Camera 2015
W maju ubiegłego roku pochyliłam się nad kilkoma filmami, które zapadły mi w pamięć podczas zeszłorocznej edycji PKO OFF Camera. Poniżej znajdziecie tytuły, których wówczas nie udało mi się obejrzeć (poza pierwszym) i które nadrobiłam w ciągu ostatnich tygodni: ich ciężar gatunkowy jest tym razem większy i mniej jest tu do śmiechu, więc pozycje te polecam przede wszystkim tym, którzy oczekują od kina tego nieokreślonego „czegoś więcej”.
1. O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu (A Girl Walks Home Alone at Night, reż. Ana Lily Amirpour, 2014) – 9/10
W moim prywatnym rankingu jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku. Piękny w formie, przewrotny w treści. On stylizuje się na Jamesa Deana, a ona wygląda trochę jak z klipu do „Humming” Portishead, ale słucha muzyki w stylu The Knife, i, spowita czadorem, przemierza ulice Bad City na deskorolce. Razem tworzą piękną parę. Szkoda tylko, że ona jest wampirem.
Jest tu sporo Jarmuscha i trochę francuskiej nowej fali, arthouse pełną gębą, oniryzm i feminizm, a nawet nieco westernowa opowieść o zemście i zakończenie wyjęte żywcem z Lyncha. Karkołomny debiut Any Lily Amirpour to starannie przemyślany obraz mówiący o rzeczach oczywistych, który te oczywistości podaje w formie tak pięknej i wysmakowanej, że trudno zachować obojętność.
Pisałam już niejednokrotnie, że niezwykle lubię filmy obliczone na zbajerowanie widza, o ile nie są tandetne. Dlatego być może powszechnie lubiane „Sin City” wywołuje we mnie uczucie zażenowania, a powtarzającą wiele podobnych zagrywek „Dziewczynę” pokochałam od pierwszego ukąszenia: to minimalistyczne kino zgrabnie i z lekkością żongluje motywami i odniesieniami, nie popadając ani na moment w patos i niezamierzoną śmieszność. Choć wyraźnie wygładzone pod wymogi amerykańskiej produkcji, wie doskonale, jak grać swoimi kartami przetargowymi: egzotyczne brzmienie języka (film zrealizowany został w języku perskim) i kolejno punktowane różnice kulturowe nadają odpowiednią głębię samotności, z jaką zmagają się bohaterowie.
Amirpour pochyla się nad pozycją kobiet w Iranie, ale ani to, ani rozważania nad samotnością człowieka współczesnego nie stanowi trzonu opowieści. Nie jest nim również zemsta, której z sobie tylko znanych powodów dokonuje odziana w pasiasty t-shirt wampirzyca. Bardziej chodzi tu bowiem nie o cel, a o samą przejażdżkę, na którą Arash zaprasza do stylowego Cadillaca (rocznik ’65): żądny wrażeń widz znajdzie tu seks, dragi i sporo muzyki elektronicznej, krew rozlewaną w geometrycznej scenografii i prawdopodobnie najbardziej erotyczną scenę jaką widziałam ostatnimi czasy, z rodzaju tych, w których z bohaterów nie spada na podłogę nawet peleryna.
Na osobne oklaski zasługuje ścieżka dźwiękowa, po którą warto sięgnąć niezależnie od filmu. W połączeniu z biało-czarnymi kadrami pozostaje na długo w pamięci: miks Zachodu i Bliskiego Wschodu stapia się w jedną transową melodię, w której tempo i rytm zmieniają się płynnie bez fałszywych nut.
2. Magical Girl (Magical Girl, reż. Carlos Vermut, 2014) – 8/10
Powiem teraz coś, co prawdopodobnie nie przysporzy mi popularności: takie właśnie filmy robiłby Almodovar, gdyby przestał być męczącym, monotematycznym erotomanem. Niestety, nie przestaje i dlatego bardzo wiele jego filmów składa się w 90% ze scen seksu, które bez straty dla fabuły można sobie przewinąć. Kiedy Almodovar nie pokazuje seksu, mówi o seksie i to jest jeszcze gorsze: seks jest dość kiepskim środkiem wyrazu artystycznego, kiedy jego jedynym celem jest szokować i odwracać uwagę od tego, że bohaterowie nie mają nic wartościowego do powiedzenia. „Magical Girl” na szczęście nie idzie tą drogą: pewnych rzeczy trzeba się domyślić, bo dzieją się za zamkniętymi drzwiami z czarną jaszczurką – to tam kryje się to, co wyparte, nieakceptowane i wstydliwe, to właśnie tam kłębią się mroczne żądze Hiszpanii.
Zaczyna się od banału: ojciec umierającej na raka dziewczynki chce spełnić ostatnie wielkie marzenie córki. Nie ma tu jednak miejsca na jednoznaczność i trudno oceniać bohaterów tej niemalże antycznej tragedii w kontekście sztywno wytyczonych granic dobra i zła. Delikatne pchnięcie wywołuje ciąg przyczynowo-skutkowy, którego pędu nie da się zatrzymać – fani teorii efektu motyla powinni być zachwyceni: Luis i tajemnicza Bárbara z raną na czole, chociaż spotykają się tylko ten jeden, jedyny raz, wkraczają na ścieżkę, z której nie będzie dla nich odwrotu.
To wszystko musi skończyć się źle i „Magical Girl” byłaby bardzo smutną historią, gdyby nie przerysowanie i absurd wyzierające spod starannie skomponowanych kadrów. Istota tej opowieści znajduje swoje odbicie w krótkiej rozmowie Barbary z niepełnosprawnym Oliverem, który stawia pytanie o naturę Hiszpanii: czy jest ona emocjonalna, czy racjonalna, kierowana pasją, czy intelektem? To rozdarcie i powodowany przez nie dysonans symbolizowane przez corridę, bitwę między namiętnością i rozumem, wiedzie do wynaturzenia, którego wyrazem mogą być liczne blizny na ciele Barbary. Z jej sekretnym życiem mocno kontrastują ubrania, które nosi – proste, szczelnie zakrywające ciało, sugerujące niemal ascezę; czerń jej pancerza mocno odcina się od zalanego słońcem tarasu przy basenie w domu dawnej przyjaciółki. Czy można powiedzieć, że to właśnie Barbara, która trudni się poskramianiem pożądania, reprezentuje tu siły umysłu? Jeśli tak, jest to umysł chory: poprzez depresję bohaterki Vermut stawia diagnozę swojej ojczyźnie, dając wyraźnie do zrozumienia, że konsekwencje tego wewnętrznego konfliktu mogą być straszne w skutkach.
Ta misterna, hipnotyzująca opowieść jest jak puzzle, które układa w jednej ze scen Damián tylko po to, żeby – odkrywszy brak jednego z elementów – zniszczyć układankę szybkimi ruchami dłoni. Im więcej posiada człowiek, tym trudniej o zaspokojenie jego potrzeb i żądzy, a otrzymanie tego, czego się pragnie, nie gwarantuje wcale osiągnięcia satysfakcji. Przeciwnie, frustracja narasta i im bliżej celu, tym paradoksalnie coraz dalej. Vermut nie rozgrzesza desperacji, nie szuka usprawiedliwienia dla słabości. Wymierzając celny policzek zblazowaniu, równie surowo zdaje się karcić tych, którzy naruszają ustalony porządek z powodu realnych (czy na pewno?) potrzeb. Ostatecznie, zdaje się mówić, chaos zawsze pożera swoje dzieci i nigdy nie zadaje pytań.
3. Apartment Troubles (Apartment Troubles, reż. Jennifer Prediger i Jess Weixler, 2014) – 5/10
Bardzo niedobrze jest robić film z nastawieniem „bądźmy indie”. Zbyt często efektem są twory, które próbują wymykać się konwencji tak usilnie, że zafiksowują się na tym zupełnie i tracą kontakt z rzeczywistością. „Apartment Troubles”, reżyserski debiut Jennifer Prediger i Jess Weixler, zdaje się aspirować do stylu Sundance, ale po drodze tonie w problemach pierwszego świata, nie mogąc się zdecydować, czy zwrócić się w kierunku satyry, czy raczej empatyzować z bohaterkami. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zachowawczość nie pozwoliła pójść autorkom tego obrazka na całość i stworzyć młota na hipsterów, asekurancko rozwadniając sarkazm opowieścią o trudnej kobiecej przyjaźni.
Pełna nadziei aktorka i domorosła artystka to ikony mocno wyeksploatowane: rozwijanie ich historii w kierunku spełniania marzeń i wielkiego sukcesu byłoby kliszą klisz i amerykańską tandetą. Odtwarzające główne role reżyserki wyruszają zatem prywatnym odrzutowcem do Los Angeles nie z żądzy blasku fleszy, ale w poszukiwaniu stanu zen. Chociaż właśnie zostały eksmitowane z wynajmowanego mieszkania, nie opuszcza ich nonszalancja typowa uprzywilejowanym, dla których „będzie dobrze” jest jedyną dostępną możliwością.
Rozpieszczona, pretensjonalna do granic możliwości Nicole wyraźnie dominuje nad zahukaną Olivią, która dopiero w finałowej scenie wyzwala się spod toksycznego wpływu swojej domniemanej przyjaciółki. Niestety, same bohaterki są największym minusem tej historii: reżyserki lubią je wyraźnie za bardzo, z pobłażliwością patrząc na ich wybryki i łagodnie oceniając wydumane problemy. Jednocześnie jednak to irytująca Nicole stanowi najciekawszy element tej konstrukcji: poprzez jej osobę dokonuje się krytyka zbuntowanej antysystemowości w opozycji do społeczeństwa zunifikowanego. Bezpodstawne przekonanie o własnej wyjątkowości i nadwrażliwości, uczucie bycia niezrozumianą wynikające ze zblazowania oraz braku konieczności wzięcia odpowiedzialności za swoje decyzje, absurdalny bunt, który paradoksalnie doprowadza bohaterki do eliminacji do talent show – wszystko to sprawia, że jasnowłosa protagonistka może z powodzeniem reprezentować swoją generację. Szkoda tylko, że puencie brak ostrości, a sama ironia rozmywa się w kałuży rozmów o niczym.
4. Ciemne dusze (Anime Nere, reż. Francesco Munzi, 2014) – 9/10
Włoska mafia u samego zarania: gangsterzy wciąż jeszcze przykładają większą wagę do więzów krwi niż do dobierania kapeluszy do garniturów. W tych kapeluszach wyglądaliby zresztą śmiesznie w kalabryjskiej wiosce, w której głównym źródłem utrzymania wciąż pozostaje dla wielu uprawa ziemi i hodowla kóz, a podziemie główkuje po nocach, jak upakować kokainę w wydrążonych ananasach.
Chłodna kolorystyka i eleganckie półcienie równoważą przaśną rzeczywistość włoskiej prowincji i nawet zuchwała kradzież kozy nie jest aż tak śmieszna, jak mogłaby być w innych okolicznościach. Wiejski spokój i miejskie ambicje trzymają się względem siebie na dystans, jednak ten chwiejny układ sił zdaje się tylko czekać na katalizator tragedii. Nie ma tu efektownych strzelanin i pościgów: zamiast zuchwałych przestępstw jest wybijanie szyb, z broni mierzy się – do czasu – co najwyżej do zatkniętych na kijach zwierzęcych czaszek. Poszanowanie dla tradycji i hierarchii stoi u podstaw kruchych sojuszy, których nikt nie rozumie tak dobrze, jak najstarszy z trzech braci, Luciano (rewelacyjny Fabrizio Ferracane): honor wart jest więcej niż biznes, ale pokój zawsze cenniejszy jest od honoru.
Na drugim końcu tej huśtawki siedzi wychowana w mieście Valeria, wyraźnie nie odnajdująca się w świecie, w który nagle zostaje przeniesiona. Dzięki jej postaci na bliższy plan wychodzą kobiety i ich rola w panującym systemie: te strażniczki historii rodu wiedzą dobrze, czym są krew i honor i chociaż nikt zdaje się im niczego nie mówić i nie pyta o zdanie, całą swoją postawą głoszą zgodę na podejmowane przez braci i synów decyzje.
Błąd i młodzieńczy brak pokory wobec zasad rządzących światem zastanym wiodą nieuchronnie do tragedii: im dalej w las, tym wyraźniej widać, że jest to tragedia niemal grecka, napędzana hybris i podsycana żądzą zemsty. Jedynym rozwiązaniem zdaje się być usunięcie wszystkich możliwych przyczyn – „Ciemne dusze” rozpędzają się niespiesznie od szemranych biznesów i drobnych zatargów do obezwładniającego finału pieczętującego status quo, podkreślając z całą mocą, że do zguby człowiek wiedzie się samodzielnie.
5. Borgman (Borgman, reż. Alex van Varmerdam, 2013) – 7/10
W otwierającej scenie jest coś niepokojąco zwierzęcego: mieszkający pod ziemią ludzie uciekają w popłochu przez uzbrojoną grupą polującą w sobie tylko wiadomym celu. Myśliwi (z księdzem na czele) zbroją się z wyraźną wprawą, ale ofiara nie jest głupia i ma przygotowany zawczasu plan ucieczki. Nie ma tu mowy o winie i karze, jednak zawziętość, z jaką łowcy pociągają za spusty, każe przypuszczać, że to coś więcej niż sport czy wynaturzona rozrywka. Kim zatem są chowający się w leśnych schronach mężczyźni? Dlaczego uciekają? Tego van Varmerdam nie wyjaśnia: „Borgman” pozostawia w zasadzie wszystko swobodnej interpretacji.
Z jednej strony krytyka burżuazji jest tu dość wyraźna i reżyser nie ma specjalnych oporów, żeby wymierzyć kopniaka idealnej rodzinie z przedmieść: zapracowany aryjski mąż, nieco znudzona aryjska żona-artystka, idealne aryjskie dzieci i ich aryjska, blondwłosa niania to urodzajny grunt pod katastrofę. Gwałtowna reakcja pana domu w zetknęciu z obcym zdradza, że w każdym czai się tendencja do sięgnięcia po rozwiązania siłowe. Niespecjalnie nawet skrywany rasizm i akcentowana raz po raz klasowa wyższość są jak brzydka skaza na tym dopieszczonym, przeestetyzowanym obrazku. Nic dziwnego, że Marina sypia coraz gorzej i budzi się przekonana, że mąż chce ją skrzywdzić.
Po domu jak z magazynu wnętrzarskiego błąkają się czasami dwa dorodne charty, a problem z narastającą ilością zwłok rozwiązywany jest przy pomocy pobliskiego stawu, gdzie tajemniczy Camiel (Kamael?) i jego kompani sadzą trupy jak podwodne kwiaty. Chociaż natura większego planu pozostaje zagadką dla widza, nie ulega wątpliwości, że ów istnieje: ostatecznie zło raz zaproszone do domu nie opuszcza go już tak łatwo. Przeciwnie, zaczyna się panoszyć i czuć jak u siebie, wyrywając z korzeniami drzewa.
Wpływowi Borgmana ulegają w pierwszej kolejności dzieci – zaprawdę, nie ma szczęścia ranny mężczyzna, na którego natyka się w lesie złotowłosa Isolde. Kobiety jedna po drugiej dają się uwieść podszeptowi węża: chociaż można dopatrywać się tu zarzutu o słabość charakteru niewieściego, warto po inspirację sięgnąć do biblijnej sceny wypędzenia z Raju poprzedzonej sięgnięciem po owoc. Nieoczekiwane pożądanie, gniew i eskalacja przemocy to efekty narastającej w mieszkańcach przedmieść frustracji, lęku przed wygnaniem z rzeczywistości oswojonej, z dostatniego, bezpiecznego życia.
Skojarzenie z „Poza szatanem” Dumonta może nie być złym tropem.