Często robię brzydkie rzeczy, wydzielam się hojnie otworami ciała: zawieram wiele przekleństw, mogę także śladowe ilości orzechów, mam w ustach posmak gorzki ze złości i chcę tę złość wycisnąć z siebie, przeboleć. Upadałam bardzo nisko, ocierałam się o upokorzenia, ale są pewne granice: nie używam hasztaga #polishgirl, bo kłóci mi się to z przyjętym za swój porządkiem świata.
Napieprzam jak wściekła instagramy, wyczyszczone z krwi sterylne obrazki z chłodnym filtrem, Amaro, kurwa, Amaro. Pracuję w reklamie i, żeby odreagować, od czasu do czasu biorę się za narkotyki. Poza tym nie piję już nawet, moje ciało jest świątynią bez tabu, kiełki, ogórki zielone, suszi tu suszi tam, la kukaracza, naleśniki robię z mąki ryżowej już nawet, bo organizm postawił iść z trendem i wzgardził przaśnym zbożem.
Nie ciągnie mnie już w prawo ani w lewo, trochę ostatnio utknęłam. Zdarza mi się czuwać do rana, odwlekać moment tranzycji w retorykę snu na rzecz licznych dygresji: czy ze strachu to, czy jedynie z obawy – nazwij jak chcesz, dopytaj Sigmunda o lęki, Sørena – o bojaźń i drżenie. Chociaż mam wiele gotowych odpowiedzi, martwi mnie mocno pęczniejący dysonans; czy jestem w samym środku czy tylko patrzę z zewnątrz – tego już nie wiem i z dnia na dzień coraz bardziej boję się postawić tezę.
Moje miasto nie ma w sobie nic pięknego, z niedoświetlonych zaułków nocą tchnie stęchlizną, pająki pęknieć odmierzają drobnymi krokami arterie alej. Mamy 20, 30 lat z okładem, tłumaczymy sobie zdarzenia coraz sprawniej, tworząc autorskie przekłady i problemy mamy coraz bardziej z pierwszego świata. I nawet nie to, jak nam się zarzuca, że straciliśmy poczucie sensu i że ginie nam większy plan z oczu: my go mamy w dupie po prostu, drugi czy trzeci człowiek obchodzi nas wówczas najbardziej, kiedy podano do stołu i można go zjebać jak burą sukę, jak psa, że ten stek za 150 zeta ma o centymetr za mało żywego mięsa, a przecież miał być, kurwa, półkrwisty.
Życie pozamiastowe śni nam się mokro nad ranem, ale przecież z roku na rok płacą nam coraz lepiej, żeby już przestać bógwieco sobie wyobrażać. Kochamy nasze matki i ta miłość podszyta jest ulgą, że nimi nie jesteśmy. Kochamy naszych ojców i w głębi ducha dziękujemy bogom, że udało nam się od nich uciec. Może właśnie dlatego cierpimy na zbiorową psychozę, mamy obsesję na punkcie tego, żeby nie wyszły nam z butów korzenie. Rozpisuję się na drobne, żeby tylko o tym nie myśleć, żeby nie mówić, żeby milczeć na ważne tematy i wchodzić w interakcje tylko od święta, najlepiej – z samą sobą.
Spaśliśmy się szczęściem prosto z okładek i teraz rzygać się chce, to nic: tkanka miasta przyjmie wszystko jak dobra mać, bruki ukołyszą do snu – zaraz po tym, jak przyleją w mordę z rozmachu. Jak u mamy: rosół i rozbryzg wrażeń. Stoję w bramie z E., palimy na spółę skręta i telepie mnie z leksza, zimno jest, kurwa, zimno jak w psiarni. W bramie naprzeciw bez fałszywego wstydu żul leje po murze, na cały świat wylewa żale i świt zaklina pod nosem: w porządku są te nasze żule, lokalny folklor taki, kolorycik, w zasadzie trochę uliczna magia. W takich chwilach zastanawiam się czasem, jak ładnym trzeba być i jak lubianym, żeby bezkarnie urazić wybraną grupę ludzi i powiedzieć potem, że to żart był tylko, że nie miało się nic na i w myśli i żeby to uszło, ślisko, płazem.
W lesie niedaleko mojego rodzinnego domu stał budynek i kiedy przejeżdżałyśmy konno, A. mówiła, że to ferma lisów. Śmierdziało, zawsze śmierdzialo tak bardzo, że aż wżerało się w ciało i myślałam często, że tak mógłby śmierdzieć lisi pot, wiesz, taki ze strachu, na moment przed tym, jak lisa obdzierali ze skóry albo przetrącali łeb z karku, nie wiem, nie interesowało mnie nigdy, jak to się odbywa. Może powinno, ale jakoś nie – więc nie pytałam.
Do psów na wsi się strzela, kiedy stają się zbędne, kto by tam usypiał. Topi się też szczeniaki, rzecz jasna, po co komu kłopot. Na wsi przemoc jest jakaś prostsza, jakby wpisana w okrąg zgonów codziennych i urodzeń i tylko się tak głupio widzi z oddali, że wieś to tylko sarny podchodzące pod okna nad ranem i jeże tuptające z jabłkiem na plecach. Jabłko, kurwa. Wieś śmierdzi krwią i krowim gównem i dlatego właśnie wszystko smakuje tu mocniej i czuje się jakoś bardziej, mimo że ma się przecież grubszą skórę. Zapomnieliśmy mocno, jak się umiera, w efekcie nie myślimy o tym, jak by tu jeszcze trochę pożyć.
Być może właśnie dlatego właśnie narkotyki wchodzą nam w nawyk: na ten brak krwi, na brak krwi.