Poprawiam po sobie słowa, raz po raz inicjuję ostatnie czytanie przy kolacji, późnymi wieczorami głoszę prze-kazania do czterech ścian. W skupieniu materii słuchają mnie opiłki kurzu: martwe komórki ciała, pył spod pilnika do paznokci, wilgoć ze zbyt wielu wzruszeń, wszystko to zbite w kłęby stepowych biegaczy, przesuwane stopą coraz to bardziej na zachód. Mówią, że mam obsesję na punkcie kontroli, a ja zakładam beztrosko za Pascalem, że lepiej jest mieć coś, niż tego nie mieć i chociaż wzdragam się nieco, wybieram pragmatyzm, przyjmuję te uwagi z półobrotu, wprost na lewy bark.
Prawa wie dobrze, co porabia lewa: szczycę się trochę stanem równowagi, od zapadnięcia na zmrok mniej więcej do ósmej rano poszerzam w sobie percepcję. Mogłabym powiedzieć Ci, że koncypuję to w głowie, ale nazwę ten stan po imieniu: lubię po prostu pieprzyć do rzeczy, godzinami mówić do szaf, prowokacyjnie nazywać łopatę łopatą. Cenię sobie momenty, gdy mi Miron po-tworzy do snu i na jawie, homar czy Homer, wieczór i nieszpór, trawestuję i trawię w trzewiach przyswajane frazy: nie chcę wierzyć w przypadki, w związkach wyrazów chciałabym być tą trzecią, burzyć stare mariaże, składnię rozkładać, za Jasieńskim echomówić adieu .
Po zderzeniach kultur ciągnie mnie do odprysków, chociaż myślę Zachodem, to wciąż kusi mnie Wschód. Nie chcę obrażać Cię tu podsuwaniem kontekstów: musisz sam wyryć w mózgu niezbędne korytarze, określić kierunek i zwrot wektorów, stawiać jedno po drugim przęsła aksonów. Mój książę: złap to mocno za gardło i potrząśnij nieco, wstrząśnij dla smaku, tak – smaku, zmiel w zębach włókna duszy, przeżuj dokładnie chrząstki sumienia.
kiedyś chwyciłam cię za łokieć byłam w szoku: palce nie natrafiły na opór cień przeszedł na wylot
każdego dnia przekraczamy Rubikon w obydwie strony bo mieszkasz na drugim brzegu
mimo że wyciszona ale tyka tyka tyka mysz komputera próbując wejść w rolę odlicza sekundy do wyłączenia świateł