Skarżyłam się nie raz i nie dwa, jak trudno w dzisiejszych czasach o dobry horror. Dobry, to znaczy: klimatyczny i straszny, trzymający w napięciu, raczej nie obrzydliwy, w którym bohaterowie posiadają przynajmniej jedną samodzielną komórkę mózgową każdy. Nie na spółkę. Niestety, kino grozy grzeszy. Popełnia ten najgorszy dla kina rozrywkowego grzech, czyli po prostu nudzi i zjada swój własny ogon. W efekcie w zalewie produkcji opatrzonych stosowną etykietką rzadko znajduję coś wartego uwagi.
Pod którymś tekstem z cykl szortów padło pytanie o to, dlaczego właściwie ludzie lubią się bać. Zaczęłam się zastanawiać. Wy się czasami zastanawiacie?
Lubię mocne wrażenia. Od dziecka gonię za silnymi emocjami, chociaż odkąd odkryłam, że robią mi źle na równowagę psychiczną i wybudzają ze snu bipolara, zaczęłam szukać podniet raczej w kinie i literaturze, a nie w ciemnych alejkach, gdzie łatwo o najazd rycerzy ortalionu. Głównie dlatego unikam przechodzenia ulicą Szewską w Krakowie nocą. Pamiętajcie: złe dzielnice to złe dzielnice, ale w XXI wieku najłatwiej o wpierdziel właśnie tam, gdzie są tłumy, kluby, alkohol i kebaby, głównie dlatego, że aromatyczny kebab podejrzanego pochodzenia przyciąga zawsze po zmroku ludzi, których normalnie nie chcielibyście spotkać pod żadnym pozorem.
Ale do meritum.
1. Naznaczony (Insidious, reż. James Wan, 2010) – 6/10;
Naznaczony 2 (Insidious: Chapter 2, reż. James Wan, 2013) – 6/10
Naznaczony 3 (Insidious: Chapter 3, reż. Leigh Whannell, 2015) – 5/10
Zaskakująco dobry! Ciekawy, jeszcze nie aż tak przemielony przez gatunek motyw podróży po zaświatach przybiera tu mroczną postać i chociaż może nie wyrywa z butów, trzyma w napięciu. Uwięzieni gdzieś pomiędzy senną marą i nie mniej straszną jawą bohaterowie starają się po prostu przetrwać i przywrócić znany sobie, bezpieczny status.
Pierwsza część serii wniosła sporo świeżości w kino gatunkowe, dając chwilę oddechu od klasyki z nawiedzonym domem w roli głównej. Chociaż i tu pojawiają się zużyte rekwizyty, Wan posługuje się nimi umiejętnie i oszczędnie, używając skrzypiących podłóg tylko jako przystawki do dania głównego. W efekcie otwierający serię rozdział „Naznaczonego” zaskakuje i to zwłaszcza w finale, czyli tam, gdzie większość horrorów wykłada się na ostatniej prostej. Niepozbawiony błędów, pozostawia jednak po sobie dobre wrażenie, które druga część tylko podtrzymuje. Doceńmy to brawami, bo niezmiernie rzadko udaje się zrobić godną kontynuację w obrębie tego gatunku – tak po prawdzie, to trudno mi w tym momencie przywołać jakiś konkretny tytuł, któremu ta sztuczka wyszła. „Naznaczony 2” nie rozczarowuje, a w opinii niektórych fanów serii jest nawet lepszy niż pierwszy rozdział – ja co prawda nie galopowałabym aż tak bardzo, ale na pewno nie można Wanowi odmówić jednego: facet bardzo sprawnie żongluje konwencją, nie bojąc się zahaczać momentami o parodię. Ten dystans do tworzonego dzieła jest tu zauważalny; „dwójka” nie ma finezji, która wyróżniała pierwszą część, ale straszy skutecznie i nie popada przy tym w śmieszność. Redefiniuje przy tym wszystko, czego dowiedzieliśmy się poprzednio o bohaterach i świecie zmarłych, każąc raz jeszcze dokonać oceny ich postaw i decyzji.
Trzecią część da się oglądać na trzeźwo, co w przypadku serii horrorów jest ogromnym komplementem, bo o niewielu cyklach grozy można to powiedzieć. Zmiana reżysera (za kamerą stanął Leigh Whannel, autor scenariuszy do poprzednich rozdziałów i aktor odtwarzający jedną z pobocznych ról) jest niestety widoczna i tak oto „Naznaczony 3” jest już bardzo standardowym straszakiem z przewidywalną fabułą. Pytanie, jak wiele można wycisnąć z jednego pomysłu, znajduje tu jednoznaczną odpowiedź: dokładnie dwa i pół porządnego filmu. Chociaż trzecia część nie dostarcza niezapomnianych wrażeń, nie przyprawia też o facepalm. Pozostaje mieć nadzieję, że czwartej już nie będzie.
2. W sieci zła (Fallen, reż. Gregory Hoblit, 1998) – 7/10
Duch błądzi, dokąd chce, czyli bardzo duszne kino grozy jeszcze ze starych dobrych czasów, kiedy w horrorach mniej się ściągało kołdry, a więcej się dokonywało rzeczy naprawdę strasznych.
Obejrzeć jeden thriller lub film sensacyjny z Denzelem Washingtonem to trochę tak, jakby zobaczyć je wszystkie – ostatecznie aż tak bardzo się od siebie nie różnią. Nie żeby facet grał źle, ale jest coś, co sprawia, że o filmach z jego udziałem zapominam z prędkością światła. I chociaż przy przeglądaniu mojej listy na Filmwebie mam świadomość, że naprawdę wysoko oceniłam większość produkcji z jego nazwiskiem w czołówce, to jednak mam problem, żeby przypomnieć sobie, jak Denzel w zasadzie wygląda. Taki trochę everyman, z twarzy podobny do nikogo. I jego filmy zwykle są dokładnie takie same.
„W sieci zła” stawia raczej na klimat niż na tempo akcji, co wychodzi filmowi na dobre: nie jest to w zasadzie horror, ale trudno też nazwać tę produkcję thrillerem; Hoblit próbuje się bawić gatunkami, ale koniec końców najlepszy komplement, na jaki można się zdobyć, to określenie „porządny’. Mam wrażenie, że celem było może nie tyle dorównanie, co przynajmniej ukłon w stronę „Drabiny Jakubowej”, ale to nie ta liga, nie ten poziom, nie ten talent. Denzel, wyspecjalizowany w porządnych, rzemieślniczo wręcz przygotowanych produkcjach, nie jest specjalistą od psychologicznej głębi, a tego tu własnie brakuje. Szkoda. Można obejrzeć, ale nie warto oczekiwać cudów.
3. Sauna (Sauna, reż. Antti-Jussi Annila, 2008) – 8/10
Finlandia to taki średnio oczywisty kierunek eksploracji dla widza – nie dość, że nikt tak do końca nie wie, gdzie to jest i co tam się wyprawia, to jeszcze język, tak obcy, jak to tylko możliwe, stawia kolejną granicę. Przeciętny Polak nie ma zbyt wielkiej wiedzy historycznej na temat tego kraju – jeśli miał skrupulatnego nauczyciela i akurat nie przespał tej lekcji, pamięta być może co najwyżej, jak w latach 40. ubiegłego wieku Ruscy poszli na Finów i marzli tam, zaszokowani ilością śniegu, podczas gdy fińska partyzantka na nartach konsekwentnie wycinała ich nocami w pień. I to by było na tyle.
Być może jeszcze to, że mają dobrą smakową gorzałę. I że mieszka tam święty Mikołaj.
W przypadku tego konkretnego filmu niewiedza jest nieco ograniczająca: akcja „Sauny” toczy się w roku 1595, kiedy Finlandia znajdowała się prawie w całości pod panowaniem szwedzkim. 25-letnia wojna z Rosją, która wybuchła w 1570 roku, zakończyła się podpisaniem pokoju w Tayssina. Na jego mocy wytyczono nowe granice – w efekcie tych działań Królestwo Szwecji przejęło władzę nad prowincją Kainuu na północnym wschodzie oraz otrzymało dostęp do Morza Barentsa. Te zmiany terytorialne, chociaż w teorii dotyczące Szwecji, w praktyce powiększyły ziemie fińskie i dały Finom możliwość zasiedlenia północnych terytoriów. Punktem wyjścia historii w „Saunie” są losy dwóch braci, których zadaniem jest właśnie wytyczenie nowych granic w ramach pracy w komisji: kontekst historyczny jest tu o tyle istotny, że pomaga zrozumieć, dlaczego tym bohaterom przytrafia się właśnie to, co się im przytrafia. Erik i Knut są Szwedami, znienawidzonymi przez Finów zaborcami i ciemiężycielami; przemierzają obcą dla siebie ziemię i spotykają ludzi, rzeczy i zjawiska, których nie rozumieją.
Może właśnie dlatego „Sauna” jest zjawiskiem tak intrygującym: widz obserwuje bohaterów, do których trudno mu czuć sympatię (już nawet Rosjanie, lepiej traktujący Finów, przedstawieni są przez reżysera w bardziej pozytywny sposób), jednak nie kibicuje też mrokowi, który za nimi podąża. Pod powierzchnią opowieści grozy można doszukiwać się tu całego kompleksu sensów: na jaw wychodzi zarówno pogardliwy stosunek Szwedów do nie-europejskich, obcych (a więc gorszych) autochtonów, który podobno i dzisiaj kładzie się gdzieniegdzie cieniem na relacjach szwedzko-fińskich.
Nieznajomość kultury fińskiej może wpłynąć na ocenę filmu. Warto pamiętać, że Finlandia nie należy do Skandynawii, niezależnie od tego, jak często to uproszczenie jest powtarzane przez nie-skandynawską część Europy (żadnemu Szwedowi czy Norwegowi nie przeszłoby takie stwierdzenie przez gardło). Od krajów skandynawskich (tj. przede wszystkim Szwecji i Norwegii oraz związanej z nimi unią kalmarską i wspólnym dorobkiem kulturowym Danii) oddziela ją nie tylko geografia, ale także język i mitologia (nie, Finowie nie wierzyli w Thora i drakkary zbudowane z paznokci). W Finlandii nie było także wikingów, bo – pomimo, że zdarzało im się przez ziemie fińskie przejeżdżać – za bardzo trzęśli portami przed fińskimi czarownikami, żeby myśleć wówczas o podboju.
Niezaprzeczalnym atutem „Sauny” jest mroczny klimat, tak gęsty, że można go kroić nożem. Powraca tu motyw sauny jako miejsca praktykowania magii (chociaż trudno w to dziś uwierzyć, Szwedzi wprowadzili onegdaj zakaz korzystania z tego przybytku, próbując wyrugować rdzenną kulturę autochtonów na podbitych ziemiach – warto sobie uświadomić, że dzielni Skandynawowie mieli w owym czasie nieprzeciętnie dobre wyniki w kwestii palenia czarownic; vide: Finnmark – dziś pamięć zamordowanych upamiętnia kokon na Steilneset) i nie bez przyczyny ostateczna rozgrywka ma miejsce właśnie tam. Co jednak siedzi w saunie? Czym jest mroczna, zła siła, która idzie w krok za jednym z braci jak wyrzut sumienia, nie dając chwili wytchnienia? To reżyser pozostawia interpretacji widza. Sięgnięcie po „Kalevalę” jednak z pewnością nie zaszkodzi.
4. Zbaw nas ode złego (Deliver us from Evil, reż. Scott Derrickson, 2014) – 3/10
Boleśnie przewidywalny, w stylu typowego amerykańskiego straszaka: jeśli byłby posiłkiem, byłby suchym i niedoprawionym kotletem z piersi kurczaka w panierce z przaśnej bułki tartej. „Zbaw nas ode złego” to pokaz efekciarstwa, które – co jest przykre – nie jest na tyle efektowne, żeby przesłonić brak klimatu i dziury logiczne. Zło drapie po podłodze, wypisuje flamastry, złe demoniszcza szlajają się po okolicy, opierając się zakusom dzielnego egzorcysty – ileż razy to już było? Tutaj dochodzi, na domiar złego, wątek muzyczny: szatanowi przygrywa bowiem sam Jim Morrison. Szkoda, że nie na grzebieniu.
Przykro widzieć, jak reżyser świetnego „Sinistera” zalicza taką wpadkę: jego zastęp dzielnych, ślicznych chłopców wygląda, jakby urwał się z jakiegoś akcyjniaka osadzonego w południowych klimatach. Żadna z pierwszo- i drugoplanowych postaci z osobna nie przekonuje, a razem wypadają jeszcze gorzej.
Z drugiej jednak strony Derrickson popełnił wcześniej „Egzorcyzmy Emily Rose”, które są jak dla mnie na mniej więcej tym samym poziomie – być może więc „Zbaw nas ode złego” przypadnie do gustu tym, którym nie znudziło się jeszcze oranie tymi samymi zagrywkami bez końca. Strach tylko pomyśleć, co będzie z „Doktorem Strange’em”: pozostaje mieć nadzieję, że Cumberbatch wie, co robi.
5. Saam gaang yi (Saam gaang yi, reż.Takashi Miike, Chan-wook Park, Fruit Chan, 2004) – 7/10
Nie ma to jak Azja. W tamtej części świata horror zawodzi niezwykle rzadko, a przynajmniej nie spada raczej poniżej pewnego poziomu. Byłoby przesadą twierdzić, że każdy azjatycki film grozy jest z marszu świetny, bo azjatycki, ale zorientowany widz wie, że są nazwiska, które gwarantują silne wrażenia. Chan-wook Park jest właśnie takim gwarantem.
„Saam gaang yi” to trzy filmowe nowele z całkowicie odrębnymi historiami. Pierwsza, „The Box”, opowiada mroczną i tajemniczą historię dwóch sióstr naznaczoną tragedią. Stylowa i klimatyczna, bardziej niepokoi niż straszy, odwołując się do pierwotnych lęków i każąc mierzyć się z tym, co konwekwentnie wypierane ze świadomości i pamięci. Druga, „Dumpling” , to groteskowa i w zasadzie raczej odrażająca niż przerażająca opowieść o kobiecie próbującej zachować wieczną młodość: zjadane przez nią pierożki z sekretnym nadzieniem symbolizują cenę, jaką człowiek jest skłonny płacić za własne obsesje i tęsknoty. Trzecie z historii, „Cut”, to wirtuozerska – och, jakże celowo używam tego słowa – gra z widzem: Park znowu bierze na tapet swój ulubiony motyw, zemstę, zmuszając odbiorcę do zweryfikowania własnej postawy moralnej.
Te trzy miniaturki tworzą wdzięczną i niejednorodną, ale przez to interesującą, całość – fanów kina azjatyckiego nie trzeba specjalnie namawiać, tym opornym warto polecić właśnie ze względu na krótką formę i mieszankę konwencji. „Saam gaang yi” to – można by rzec – dla każdego coś strasznego.